piątek, 23 listopada 2012

Pożegnanie...nie-pożegnanie…



Jutro planujemy opuścić Hwange i udać się do Botswany. Nawet jakbyśmy chcieli zostać dłużej, to nie możemy, gdyż właśnie nam się kończą wizy. Zasiedzieliśmy się strasznie, ale tyle było do zrobienia, tyle rozmów do odbycia, tyle słów z lokalnych języków do nauczenia się i polskich do nauczenia ich. :) Nasi najlepsi przyjaciele – Maestro, Jaffet i Liberty tak już śmigają po polsku, że aż miło. :) Z resztą nie tylko oni. Dzięki obecności w tych stronach, we wcześniejszych latach, kilku księży i wolontariuszy z PL zdarza nam się czasem usłyszeć polskie pozdrowienia czy inne słówka wypowiadane przez lokalsów.
.
Wracając jednak do tematu… wiedzieliśmy, że kiedyś musi nadejść ten dzień… Najpierw przez 2 tyg się witaliśmy, … towarzyszyło temu tyle radości, pozytywnych emocji, a teraz trzeba było się tak szybko pożegnać… Dzisiejszy dzień nie należał więc do łatwych… było nam wszystkim tak strasznie smutno :( No ale cóż, takie życie.. Teraz  pozostało pakowanie, porządki i w drogę..
Tylko, że… niedługo po tym jak się już prawie ze wszystkimi pożegnaliśmy, odbyliśmy rozmowę z dyrektorem tutejszej placówki. Był bardzo niepocieszony faktem, że już wyjeżdżamy. Dziękował za pobyt, pomoc etc. Aż w końcu, wykrztusił, że bardzo by chciał, by Piotrek nadzorował i dokończył projekt pewnej tu budowy, że bez niego się nie obędzie. ;) I zaproponował żebyśmy sobie pojechali do Botswany, tak jak planowaliśmy, (tym bardziej, że i tak  Zimbabwe musimy jutro opuścić kategorycznie, ze względu na te wizy), zwiedzili co tam chcemy i wrócili do Hwange. On w tym czasie wszystko zorganizuje, żeby od razu po powrocie Piotrek mógł przejąć kierownictwo i rozpocząć prace. … No i mamy teraz wielki dylemat. Z jednej strony bardzo by się chciało tu wrócić i spędzić jeszcze trochę czasu z tak bliskimi nam ludźmi, w miejscu tak bliskim sercu Piotra… Tym bardziej, że nie wiadomo czy jeszcze kiedyś tu wrócimy, a nawet jeśli to kiedy. Acz z drugiej strony, czasem co za dużo to nie zdrowo… a dzień rozstania znów przyjdzie i znów będzie tak ciężko się pożegnać :/

Także bijemy się właśnie z myślami, próbując się pakować…

…hmm…

… no chyba jednak tu wrócimy :)

….noom,
zatem za jakiś tydzień-półtora jesteśmy z powrotem :)

… i znów będzie nudno na blogu ;)


poniedziałek, 19 listopada 2012

Zimbabwańskie kulinaria


Termity to nie jedyne „egzotyczne” jedzenie, które mieliśmy okazję zasmakować w ostatnim czasie. Niedawno bowiem jedliśmy słonia. - Dla mnie za twardy :/ ... nawet pomimo 6-godzinnego gotowania i smażenia... Wczoraj zaś mieliśmy prawdziwą ucztę zajadając przepyszne krokodyle mięso – jak dotąd nasze ulubione. Na dzisiejszym obiedzie natomiast będzie królował Ginefal, innymi słowy Chicken Runner, czyli taki niby dziki kurczak, coś pomiędzy naszym indykiem i kurczakiem. Bardzo smaczny.  



Oto kawałek słonia po wstępnej obróbce


Krokodyli ogon w częściach

A to kawałek łuski, jakby ktoś miał wątpliwości czy to aby na pewno krokodyl ;)




Chicken runner


         Zapomniałam napisać, że jak byliśmy w Great Zimbabwe, to jedliśmy…truskawki. Pyszne! :) Chodziły już za mną od Blantyre (Malawi). Tam bowiem było ich dużo, sprzedawali normalnie na ulicy, ale zawsze nam było nie po drodze, żeby kupić. Zazwyczaj akurat gdzieś szliśmy i nie chcieliśmy by się gniotły, a nie mieliśmy gdzie umyć itp.. i planowaliśmy kupić w drodze powrotnej, ale jak wracaliśmy to już ich nigdy nigdzie nie było. Wyjeżdżałam więc z Malawi bardzo niepocieszona faktem, że przepuściłam taką okazję. Potem spotkaliśmy je znów w Mozambiku, ale tylko w jednym miejscu i horrendalnie drogie. Musiałam się więc znów obejść smakiem. No i w Masvingo (Zim) znaleźliśmy je ponownie i względnie tanio, pomimo faktu, że były importowane z RPA. Co zarazem oznacza, że w RPA jest ich pewnie dużo i za grosze :) Już się nie mogę doczekać… ;)



Termitomania

Wreszcie doczekaliśmy się deszczy. Zazieleniło się. Obudziło się życie – przeróżne ptaki, żuczki, chrząszcze, chrabąszcze, trzmiele, ważki, i masa innych różnorakich owadów oraz zwierzątek, ale również skorpiony i węże :/, no i komaaary. Pewnego dnia zaś, po pierwszych porządnych deszczach okolicę opanowały miliony! termitów, które wyleciały na swój doroczny lot godowy. Niesamowite zjawisko. Po prostu chmury kłębiące się wokół lamp oraz jednostajnie wypełniające powietrze. Nie dało się przejść nawet paru metrów żeby nie być nimi oblepionym. Mieszkańcy czekają z niecierpliwością na ten jeden dzień w roku. I kiedy wreszcie nadchodzi stanowi nie lada święto. Przez cały wieczór wszyscy się uwijają, aby nazbierać ich jak najwięcej. Dzieciaki biegają, prześcigają w tym kto ma więcej, obsypują nimi nawzajem. Nie jest to zaś trudne, gdyż ziemia jest nimi usłana jak dywanem. Są po prostu wszędzie! A ich skrzydełka jeszcze przez parę kolejnych dni codziennie wirują z wiatrem po okolicy oraz plączą się po domu, pomimo kilkukrotnego codziennego ich wymiatania.
Tego szczęśliwego wieczoru, po uzbieraniu możliwie największej ilości, odbywa się wielkie gotowanie ;) W całej okolicy unosi się zapach prażonych termitów. My również braliśmy udział w tym niecnym procederze. :) Chłopaki u nas byli doskonale przygotowani na tę okazję już od dawna. Nazbierali dziesiątki kilogramów tych pożywnych owadów, a następnie prażyli je na specjalnej blasze. Do późnych godzin nocnych odbywała się wielka produkcja. Przyrządzili tyle, że wystarczy im na pewno na kilka miesięcy.
            Piotrek posmakował termitów już podczas swej poprzedniej wizyty, dla mnie jednak był to pierwszy raz. Przez parę godzin opierałam się namowom by skosztować tego przysmaku, nazywanego przez lokalnych mieszkańców „małą wołowiną”. W końcu jednak się odważyłam, z nie lada obrzydzeniem - spróbowałam... i muszę przyznać, że ku memu ogromnemu zaskoczeniu okazały się naprawdę bardzo smaczne. :) 

Z góry przepraszam za złą jakość zdjęć, jednakże duża ilość dymu, nocne światło, ograniczone możliwości naszego aparatu oraz niewystarczające umiejętności fotografa nie pozwoliły na wierne oddanie termitowej biesiady. ;)


Ziemia wokół latarni usłana termitami...












Produkcja.. ;)





W garnku jeszcze żywe.. w misce już uprażone










Po wstępnej obróbce, ale jeszcze ze skrzydełkami




Smacznego!  ;)



piątek, 16 listopada 2012

Jaszczureczko, jaszczureczko powiedz przecie...


Towarzyszą i umilają nam czas praktycznie od samego początku naszej podróży :) To czysta przyjemność obserwować jak się wygrzewają na słońcu, jak w skupieniu obserwują, zbliżają się do swej ofiary i zwinnie polują, a następnie prześmiesznie ją konsumują. :) Czasami lubimy je trochę podenerwować, poganiać się z nimi :) Czasem na nasz widok uciekają w popłochu i chowają się głęboko, czasem jednak dają się prawie dotknąć i wdzięcznie pozują do zdjęć :) Tak czy siak sprawiają nam wiele radości i dostarczają nie lada rozrywki. Ponadto są zupełnie niegroźne i bardzo pożyteczne, gdyż umniejszają liczbę owadów w okolicy ;) Są przeróżne, od naprawdę sporych (ponad 0.5 m), przez najczęściej przez nas spotykane (20-30 cm), po maleńkie ledwie dostrzegalne :) Oraz przeróżne gatunki i kolory. Oczywiście nie znamy ich profesjonalnych nazw, dla nas to po prostu jaszczurki i gekony :), ale to nam w zupełności wystarcza by rozkoszować się ich pięknem i zwinnością. A spotykamy je na każdym kroku. Są naprawdę przeurocze ;)   

Gekony wygrzewające się przy lampie w Khotakota (Malawi)




































A oto nasze tutejsze ulubienice :) ... Notorycznie nas podglądają ;), przesiadują na parapecie domu, chodzą po siatkach okiennych, biegają po ścianach, a jedna upodobała sobie szczególnie przesiadywanie na wewnętrznym parapecie w naszej łazience :)













P.S. Czy ktoś jeszcze podziela naszą fascynację jaszczurkami? :)