środa, 31 października 2012

Great Zimbabwe


W sobotę (27/10) udało nam się zwiedzić słynne ruiny „Wielkiego Zimbabwe”, zwanego również „Domem z kamieni”.  Mieliśmy jednak wiele wątpliwości czy się tam udawać. Po pierwsze nie było to zupełnie po drodze do Hwange (naszego docelowego punktu). Musieliśmy sporo zboczyć z trasy i odbyć 2 dodatkowe noclegi. Po drugie zaś, brzmiała nam ciągle w uszach opinia naszej koleżanki, sprzed 2 lat, że zupełnie nie warto, że miejsce to jest przereklamowane, zaniedbane, zarośnięte, pełne graffiti itp. No ale być w Zim po raz drugi i nie zobaczyć takiego monumentu historii… Pojechaliśmy więc i nie żałujemy. Może nie zwaliło nas z nóg, ale byliśmy naprawdę bardzo miło zaskoczeni. Nie sprawdziło się nic z zasłyszanej opinii.
            Wielkie Zimbabwe to ogromny kompleks ruin, prawdopodobnie z XI-XV w., o rozmiarach nie mających sobie równych nigdzie indziej na południe od równika, zajmujący powierzchnię ponad 750ha. Cały kompleks składa się ze "Świątyni", "Akropolu", "Kompleksu w Dolinie" i resztek wielu innych budowli. Wszystkie wzniesiono z granitowych kostek (lub cegieł) bez użycia jakiejkolwiek zaprawy! Obiektem głównym jest Świątynia – budowla owalnego kształtu o średnicy ok. 80 m, składająca się z wysokiego na 10m i szerokiego miejscami na 5m! muru, wewnątrz którego wznosi się tajemnicza stożkowata wieża 12-metrowej wysokości i kilka innych obiektów, również kamiennych, nieznanego przeznaczenia. Drugim jest Akropol, czyli forteca, która na nas zrobiła największe wrażenie. Jest to twierdza jakby wbudowana w skały, z dużą ilością korytarzy, zaułków, pomieszczeń itp.
Podobno Great Zimbabwe nadal pozostaje wielką zagadką dla naukowców i kryje w sobie wiele tajemnic. Na przykład, nadal nie jest znany wiek powstania murów. Archeolodzy są rzekomo zgodni jedynie co do tego, że budowlę wznieśli, między 1200 a 1450r., przodkowie dzisiejszych plemion Shona, założyciele średniowiecznego imperium Monomotapa, które swój okres świetności przeżywało w X-XIII wieku, a upadek w XV, gdy w Afryce pojawili się przybysze z Europy - Portugalczycy. Miasto zamieszkiwane było przez 10-20 tys. ludzi. Ponadto nie wiadomo skąd pochodził budulec i jakiej techniki użyto do cięcia niemal równych wielkością i kształtem kostek kamienia. Oprócz tego w ruinach znaleziono figurki ptaków o sokolich dziobach, ale z niby ludzkimi dłońmi zamiast nóg. Nie jest jednak znany kult jakiemu miały służyć. Ptaki te stały się symbolem narodowym i widnieją na dzisiejszej fladze Zimbabwe .
Duma z tego miejsca sprawiła zaś, że po uzyskaniu niepodległości cały kraj nazwano właśnie Zimbabwe. 


P.S. Załączyliśmy już wszystkie brakujące zdjęcia do postów Mulanje i Mozambik, zapraszamy zatem do "lektury" ;) Poniżej zaś Wielkie Zim...










Świątynia widziana z fortecy








piątek, 26 października 2012

Harare

Wreszcie jestesmy w Zim :)
Poczatki bardzo mile - na granicy mila obsluga (co wczesniej nam sie nie zdarzalo w tym kraju) ;) Niespodzianka, ze wizy tansze niz sie spodziewalismy - po 30$/os. Potem co prawda bardzo dluga i meczaca podroz do Harare, z ciaglymi przystankami na blokady policyjne, ktorym trzeba "posmarowac" by moc dalej jechac :/ Potem jednak chlopaki z busa pomogli nam znalezc miejsce noclegowe - co zdarzylo sie nam po raz pierwszy. Zazwyczaj kierowcy i biletowi tych busow to klasyczni naciagacze. W sumie podroz z Songo do Harare (stolicy Zimbabwe) zajela nam ponad 14 h. Nie chcemy jednak spedzac w tym miescie zbyt wiele czasu - nie lubimy bowiem takich duzych, zatloczonych i zasmieconych miast Afryki :/ Udajemy sie zatem zaraz do Masvingo, by zobaczyc wreszcie slynne ruiny "Great Zimbabwe", a potem do Hwange. I mamy nadzieje ze tam wreszcie znajdziemy jakis mozliwy internet i bedziemy miec wiecej czasu, by powrzucac zdjecia, porozmawiac na skype czy popisac jakies maile. 

Sciskamy mocno! :*


Mozambik


Bom dia!

Zgodnie z planem w sobotę (20/10) przekroczyliśmy granicę kolejnego kraju. Jest on bardzo rozległy, a głównymi  atrakcjami są: wybrzeże, Jezioro Niasa oraz parki narodowe – czyli wszystko to co już widzieliśmy w sąsiadujących krajach. Dlatego też od samego początku nie planowaliśmy spędzać w Mozambiku za wiele czasu, a raczej traktowaliśmy go jako kraj tranzytowy by najkrótszą drogą dostać się do Zimbabwe. Oczywiście kilka dni i tak chcieliśmy tu pomieszkać, by choćby „liznąć” tutejszej kultury, sposobu bycia i życia lokalnej ludności itp. Obawialiśmy się co prawda jak to będzie z komunikacją, gdyż Mozambik w przeciwieństwie do 3 poprzednich krajów, które odwiedziliśmy dotychczas, jest byłą kolonią Portugalii, a co za tym idzie język portugalski jest tu dominującym. Kusiły jednak zasłyszane opowieści i opinie jakoby był to kraj bardzo tani, najtańszy ze wszystkich okolicznych, że wszystko jest wręcz bajecznie tanie, że podróżowanie po nim, noclegi  itp. są tanie jak barszcz itd.
Zdumienie nasze było ogromne kiedy już na samej granicy okazało się, że wizy do Mozambiku są najdroższe z dotychczasowych. Wg przewodnika miały kosztować 25$/os, kosztowały zaś 86$/os. I potem było tylko gorzej. Miejsca noclegowe polecane przez przewodniki w mieście, do którego się udawaliśmy opiewały, w najtańszym i najgorszym miejscu na 135 zł, w dwóch pozostałych 250 i powyżej 350 zł. Szok! Musieliśmy się więc nieźle nakombinować by znaleźć coś na kieszeń podróżników takich jak my ;) No i znaleźliśmy, za ok 40 zł za pokój, ale warunki nie były powalające :/
Z komunikacją zaś okazało się nie tak najgorzej. Szybko podłapaliśmy podstawowe zwroty portugalskie. Przydawały się również słówka z innych lokalnych języków afrykańskich, no i oczywiście język migowy :)
I tak spędziliśmy 1,5 dnia w Tete… gdzie prawie jedyne co pamiętamy to koszmarny upał, nie do wytrzymania nawet w nocy. Ponadto miasteczko bardzo zasobne we wszelkie dobra. Wreszcie znalazłam wafle ryżowe! :) Poza tym brudne i zatoczone, jak wiekszosc podobnych miast afrykanskich.
Potem udaliśmy się do Songo, miejscowości położonej kilka km od 5-tej co do wielkości tamy na świecie, na rzece Zambezi, pośród gór. Rzeczywiście robi wrażenie. Co prawda obserwację jej postanowiliśmy podjąć od innej niż powszechna dla normalnych ludzi strony. Zamiast podjechać do niej samochodem, poszliśmy do tamy przez góry. Widoki fantastyczne, jednak okazało się to zbyt ekstramalnym wyzwaniem i pierwszy raz nie polecamy tak alternatywnego rozwiązania ;)
Samo miasteczko Songo – jeszcze nie widzieliśmy takiego miejsca w Afryce. Bardzo bogate, zadbane. Zdominowane w całości przez inwestycje rozwijające się wokół tamy i hydroelektrownię. Pełne luksusowych domków pracowników ww.

Po 3 dniach w Songo udalismy się do Zimbabwe, skad wlasnie piszemy. Ale o tym potem..

Wrażenia z Mozambiku? …Hmm… Mamy bardzo mieszane uczucia. Może zobaczyliśmy zbyt mało by wyrażać jakiekolwiek opinie, acz co nieco chyba możemy powiedzieć. Bez wątpienia czuć tu ducha portugalskiego… Ogólne rozleniwienie, luz, niezbyt dużą dbałość o szczegóły. Szokujące są ceny. Za usługi, za jedzenie, noclegi itp. Znacznie wyższe niż my znamy choćby z Warszawy. Największym zdziwieniem jakie dotychczas nas spotkało była kawa wypita w Tete. Zamówiliśmy jedyną dostępną spośród 4 wymienionych w  karcie, przy okazji najtańszą, która kosztowała 50 Mtc, czyli na nasze ok 6 zł. I poprosiliśmy z mlekiem. Po 0.5 h pan przyniósł nam maleńkie filiżanki kawy i mleko w dzbanuszku.  Użyliśmy tego mleka dosłownie po parę kropel, pozostawiając ¾ dzbanuszka. Po czym okazało się, że nasze kawy kosztowały po 50 mtc, a mleko do nich po 40 mtc! To pierwszy raz kiedy musieliśmy osobno dopłacić za mleko.. i to prawie tyle co za kawę. Dziwny kraj…  Poza tym, wiekszosc spotkanych ludzi nie bylo zbyt przyjaznych, tacy naprawde srednio mili. Tak szczerze, poznalismy tylko 2 absolutnie przesympatycznych, bezinteresownie pomocnych i uczciwych Mozambijczykow... inni przyjazni okazywali sie byc Zimbabwanczykami, Malawijczykami itp... Stąd więc nasze mieszane uczucia. I raczej nie chcemy tam wrocic. 

Pozdr :*



Zapomnieliśmy o jednym odnośnie Mozambiku. Otóż musimy mu jednak oddać honor w pewnej kwestii.. Mają tam naprawdę bardzo dobre piwo, duży jego wybór i odpowiednią pojemność (550 ml i 375 ml) - każdy zatem może znaleźć coś dla siebie :)










piątek, 19 października 2012

Mulanje


Wróciliśmy cali, zdrowi i przeszczęśliwi :) Góry fantastyczne!!! Krajobrazowo są połączeniem wszystkich naszych gór występujących w Polsce plus mają swój własny niepowtarzalny, niesamowity klimat. Są naprawdę piękne. Naładowaliśmy akumulatory…, bo nie ukrywamy, że ostatnio już trochę doskwierało nam to ciągłe lenistwo ;) Nie jesteśmy przyzwyczajeni, by tak ciągle odpoczywać (nawet aktywnie), leżeć, spacerować, jeść etc. Potrzebny był nam więc taki intensywny wysiłek, codzienne zmęczenie, zakwasy i odciski ;)
Mt. Mulanje jest masywem górskim rozciągającym się na 30 km ze wschodu na zachód i 25 km z północy na południe. Nazywa się go górą, a tymczasem, jak większość wysokich gór Afryki (Kilimandżaro, Kenia) jest całą grupą niższych gór okalających jeden najwyższy szczyt – w tym przypadku Sapitwa (3 002 m n.p.m.) – w wolnym tłumaczeniu „Nie wchodź tam”. ;) Otaczają ją plantacje herbaty i kawy.
                Jechaliśmy z nastawieniem, żeby chodzić samemu – bez pomocy lokalnych przewodników, kucharzy itp.  Okazało się jednak przy wejściu, że nie jest to możliwe. Od urzędnika usłyszeliśmy że: jest to góra inna niż wszystkie; są tam niebezpieczne, dzikie zwierzęta, węże itp. (nieprawda!); 3 lata temu zginął tam jeden Brazylijski turysta, którego ciało znaleziono po 3 tygodniach, z wydziobanymi przez ptaki oczami…; zdarzają się tam niewyjaśnione przypadki np., że można na szczycie zobaczyć porozkładane dookoła banany i jeśli je ruszymy, to w drodze na dół zjawi się duch, który upomni się o zapłatę za nie ;); przy którejś jaskini możemy znaleźć porozkładane, jakby do posiłku, gliniane naczynia, a w środku kości ich przodków. Opowiedział nawet własną historię, jak w nocy w chatce, w której spał na górze słyszał różne dziwne odgłosy – ewidentnie zbliżające się czyjeś kroki, a następnie głośne pukanie, za drzwiami jednak nie było nikogo. :) Widząc jednak nasze niedowierzanie i upór robił co tylko mógł, abyśmy zabrali kogokolwiek, dając tym samym zarobić ludziom należącym do tego samego stowarzyszenia. Błagał wręcz, przekonując, że jeśli pójdziemy sami to on straci pracę oraz, że jeśli się przeciwstawiamy to musimy się udać na najbliższy posterunek policji i napisać oświadczenie, że na własną odpowiedzialność wyruszamy sami. Nie mając więc innego wyboru, zdecydowaliśmy się wziąć tragarza – tańszy niż przewodnik, a też zna okolicę, a przy okazji będzie nam pomagał z noszeniem plecaków. Tak poznaliśmy Vincenta, 27-latka, urodzonego pod samą górą, parającego się tym zajęciem od 9 lat. Spędziliśmy razem 5 dni, a on opowiadał nam wiele o okolicznych hodowlach drzew cedrowych, występujących wokół roślinach i nielicznych zwierzętach oraz odpowiadał na wszystkie nasze pytania. Już pierwszego dnia, w pierwszej, najtrudniejszej godzinie wspinaczki oraz przez kolejne 4 h intensywnego marszu pod górę do miejsca naszego noclegu dziękowaliśmy Bogu, że jest z nami, kiedy w 40 stopniowym upale niósł jeden z plecaków. :)
                Nocowaliśmy w drewnianych chatkach. W sumie na górze jest ich 8. Spełniają one rolę schronisk – coś podobnego do bieszczadzkich, tylko bardziej prymitywne, bez prądu, w całości do dyspozycji turystów. Strażnicy chatek dbają o porządek i bezpieczeństwo, donoszą wody ze strumieni i drewna na opał i na tym generalnie kończą się ich obowiązki. Mogą użyczyć garnków do gotowania, rozpalić ogień lub pozbierać mięty z okolicy, jeśli się ich poprosi ;) Śpią natomiast w swoich osobnych chatkach, gdzie nocują także przybywający z turystami przewodnicy lub tragarze.
                Pierwszą noc spędziliśmy w jednoizbowej Chisepo Hut, położonej u stóp Sapitwy, w towarzystwie 4 jazgotliwych Chińczyków. ;) Nazajutrz wyruszyliśmy skoro świt, aby zdobyć najwyższy szczyt Malawi i południowej Afryki. Szlak prowadzący na górę był bardzo ciekawy, niezwykle urozmaicony, wymagający dość dobrej sprawności. Widoki zapierające dech w piersiach. Po drodze widzieliśmy także wygrzewające się na słońcu, najpowszechniej występujące tu zwierzątka – rzekomo „górskie króliki” (Rock rabbits), w niczym nie przypominające naszych króli czy zająców, a raczej dużych rozmiarów świnki morskie ;) Na szczycie zaś leżał banan :D Nie tykaliśmy go jednak na wszelki wypadek :)
Tego samego dnia wyruszyliśmy do następnej chatki. I tak generalnie wyglądały nasze dni – pobudka ok 4-4:30, aby zdobyć pobliski szczyt i delektować się widokiem okolicy z góry tuż po świcie, a następnie udać się do następnej chatki. Po Chisepo spaliśmy kolejno w: Thuchila, Chinzama i Sombani Hut. Każda lepsza od poprzedniej. W chatce Thuchila tuż po nas przybyła trójka angielkich turystów będąca na zorganizowanej 10-dniowej wycieczce, którym towarzyszyło…16 osób – przewodników, tragarzy, kucharzy etc. ;) Poza nimi oraz wcześniejszymi Chińczykami, nie spotkaliśmy potem już nikogo i chatki były tylko dla nas. W każdej chatce jest kominek (przynajmniej jeden), zasypialiśmy więc w śpiworach na podłodze, zaledwie o parę metrów od ognia utrzymywanego przez nas jak najdłużej, żeby było jak najcieplej. Planując podróż świadomie wybraliśmy najsuchszy, najcieplejszy okres, przez co za dnia temperatura na słońcu jest trudna do wytrzymania, ale w nocy na wysokości ponad 2 tys. m n.p.m. spadała poniżej 10 st C.
Góry Mt Mulanje są naprawdę zjawiskowe, ekscytujące, wysokie i bardzo mało odwiedzane, więc czyste i dzikie. :)
Teraz piszemy z Blantyre, ale internet znów bardzo kiepski, więc zdjęcia dorzucimy później.. z resztą i tak nie możemy się zdecydować które wybrać ;)
Jutro zaś opuszczamy już Malawi i udajemy się do Mozambiku. Kilka dni więc znowu możemy nie mieć dostępu do sieci.
Pozdrawiamy gorąco!


Rock rabbits ;)



Chisepo Hut


Thuchila Hut









Chinzama Hut