Granicę z
Botswaną przekroczyliśmy w sobotę (24/11) przed południem. W tym większym od
Polski kraju żyje ok 2 mln ludzi - większość w Gaborone i Francistown - poza
tym pustynia (Kalahari), delta (Okawango) i busz. Transport publiczny
rozwinięty jest więc tylko między większymi miastami. My chcieliśmy koniecznie
odwiedzić słynną Deltę Okavango, a żeby tam dotrzeć wiedzieliśmy, że musimy
pojechać znacznie na około – jedynymi istniejącymi drogami, nocując gdzieś po
drodze co najmniej raz. Plan więc był taki – miasta: Kasane, potem Nata i docelowo Maun,
mieszczące się już w okolicach delty.
Od granicy mieliśmy ponad 10 km do
pierwszego, Kasane. Byliśmy przekonani,
że na granicy będzie tłoczno jak zawsze, że będzie się roiło od taksówek i
busików jadących do miasta. Zdziwienie nasze było jednak ogromne, kiedy zobaczyliśmy
punkt graniczny Botswany. Już tu dało się odczuć bardzo wyraźnie, że kraj ten
różni się znacznie od swych sąsiadów. Po pierwsze nie potrzebujemy tam wizy - miło z ich strony :); po
drugie - porządek, pełna kultura, nowoczesne wnętrza, komputery itd.; no i po
trzecie brak tłumów, cinkciarzy, taksówek itp. Pojawił się więc problem
jak dotrzeć do Kasane. Postanowiliśmy
iść w stronę miasta i po drodze złapać jakąś taksówkę lub stopa. Nie było to
jednak zbyt łatwe. Szliśmy więc parę kilometrów mijani jedynie przez
,,pancerne” wozy turystyczne przeznaczone do wędrówek przez busz i pustynię,
wypełnione przez masę podekscytowanych turystów, dla których my sami
stanowiliśmy zapewne atrakcję jako jakieś dziwolągi spacerujące ulicą z
plecakami pośród pustyni, zamiast wygodnie jak oni. :) My zaś, widząc na drodze
znaki ostrzegające przed słoniami oraz spore ilości defekaliów tych dużych zwierzaków
zaczęliśmy również odczuwać coraz większy dyskomfort ;)
Na szczęście udało nam
się wreszcie kogoś zatrzymać. Było to białe małżeństwo z RPA, ale mieszkające w
Botswanie, odbierające akurat znajomą z granicy. W ten sposób poznaliśmy
przesympatycznych - Pierre’a i Desiree Sharp. Podwieźli nas zatem do Kasane. Po drodze
dowiedzieliśmy się, że mieszkają w Maun, dokąd wybierali się nazajutrz i mieli
wolne miejsca :) Trafiło nam się więc jak ślepej kurze ziarno ;) Tym bardziej,
że nie zamierzali oni jechać na około normalną drogą, tylko przez busz i park
narodowy! :) Mogli sobie na to pozwolić dysponując odpowiednim samochodem,
starym co prawda, ale mocnym jak traktor Land Cruise’rem 4x4. Zatem nie dość,
że trafiła nam się podwózka do naszego miejsca docelowego, i to nie transportem
publicznym z licznymi przesiadkami i drogimi biletami, tylko samochodem. To
jeszcze droga przez busz, czyli dodatkowe ekstremalne doznania ;) i park
narodowy słynny z ogromnej ilości zwierząt, czyli darmowe safari na własną
rękę. Super! Tym bardziej, że ostatnio już nam się tak tęskniło za słoniami i
żyrafami.. Niby widujemy je czasem, gdzieś przy drogach, ale mało. No i być w
Afryce i tak rzadko je widywać to trochę szkoda. Ale że byliśmy poprzednim
razem w tylu parkach, na zorganizowanym safari itp., to teraz nie chcieliśmy już
wydawać na to pieniędzy. A tu proszę :) Lepiej nie mogliśmy trafić :)
W Kasane Sharpowie
podwieźli nas do jednej z tańszych lodge’y. Mimo to noclegi były tam bardzo
drogie, z uwagi na bliskość parku narodowego, szczególnie jeśli nie posiadało
się własnego namiotu. Nasi nowi znajomi wsparli nas więc ponownie pożyczając swój
namiot i materac, dzięki czemu zapłaciliśmy możliwie najniższą stawkę. :)
Następnego
dnia przyjechali po nas, zapakowaliśmy się i w drogę. Pierre szacował na trasę
8 godzin lecz zeszło nam się prawie 12 ;) Szczególnie, że spotykaliśmy po
drodze hordy dzikich zwierząt - słoni, żyraf, antylop, małp, bawołów, guźców,
żółwi itp. Chobe Park słynie z ilości słoni tu występujących. Mijaliśmy więc
całe tabuny akurat odpoczywające, odżywiające się lub wędrujące. Niekiedy
musieliśmy czekać, aż zdecydują się ustąpić nam miejsca na drodze, byśmy mogli
przejechać.
Czasami zbaczaliśmy z trasy, żeby zobaczyć jakieś interesujące miejsca czy sytuacje. Jednym z ciekawszych widoków była trójka lwów (duża samica i dwójka młodych) odpoczywająca po uczcie na słoniu leżącym zaledwie kilka metrów dalej. Jest to jedyne miejsce, gdzie lwy nauczyły się polować na słonie - przede wszystkim na stare i schorowane, acz nie tylko. Widząc z bliska różnice rozmiarów słoni i lwów i tak ciężko wyjść z podziwu dla umiejętności tych ostatnich. Mieliśmy naprawdę wielkie szczęście, że trafiliśmy na taki widok. Zupełnym przypadkiem i tuz przy na drodze. Na zorganizowanych safari ludzie płacą ogromne pieniądze by w ogóle zobaczyć lwy, co nie jest często takie łatwe. Szczególnie w bardziej dzikich parkach, jak ten. A widok najedzonych, umorusanych lwów obok słonia, dopiero co upolowanego przez nie.. nie lada gratka ;) Zatem znowuż dobra passa nam dopisywała :)
Przez większą
część trasy jechaliśmy polnymi drogami przez busz, mokradła, chwilami pustynię,
sawannę itd. Spotkać tu można jedynie pojazdy z napędem na 4 koła, a i te w
porze deszczowej mogą utknąć tu na kilka dni. Średnia prędkość to 30-40 km/h.
Prowadzenie samochodu w takich warunkach wymaga nieustannej koncentracji. Podziwialiśmy
więc Pierre’a, który był cały ten czas skupiony i jako pierwszy widział
wszystko z daleka. Ponadto znał wszystkie nazwy zwierząt, ptaków i
charakterystycznych dla tych okolic roślin.
Ponieważ warunki
były naprawdę trudne, jechaliśmy dłużej niż Sharpowie wstępnie zakładali, ale
dzięki temu w buszu zastał nas zachód słońca. Zjawiskowy… :)
Po dotarciu do
Maun podwieźli nas pod camp/hostel, w którym mieliśmy się zatrzymać. Okazało
się jednak, że brak tam miejsc. Jako że było późno, Sharpowie stwierdzili, że
nie będziemy już szukać innych miejsc i pojechaliśmy do ich ,,domu”. Były to
wojskowe namioty różnych wielkości i różnego przeznaczenia: 3 sypialnie (z
czego 2 z łazienkami), kuchnio-jadalnia oraz biuro. Na miejscu ich dwaj
synowie-bliźniaki czekali z przygotowaną kolacją i kazano nam czuć się jak w
domu ;) Super zakończenie super dnia!
Następnego dnia
Desiree odwiozła nas do, już luźniejszego, naszego noclegowiska, skąd mieliśmy sobie zorganizować wycieczkę do delty. W przewodniku
ma on nazwę ,,Back to the Bridge Backpackers”, co w wolnym tłumaczeniu znaczy
,,z powrotem na most..”. W rzeczywistości zaś nazywa się on ,,The Old Bridge
Backpackers‘’ (Stary Most..). Znajduje się bowiem na brzegu rzeki przy starym
moście, obecnie tylko dla użytku pieszego. Na pierwszym planie widać
rozłożysty, dobrze zaopatrzony! bar z przesympatyczną i przebojową obsługą. Stoliki
porozstawiane na dosyć szerokiej przestrzeni, stół do bilardu, hamaki, mały
basen, dostępna dla turystów kuchnia, restauracja, fontanna, super muzyka i
niesamowity klimat. Generalnie dotychczas najwyżej przez nas oceniane miejsce.
Do tego stopnia, że zostaliśmy, a raczej wracaliśmy ,,na most’’ 3-krotnie ;) Tak jakoś wyszło, że naprawdę 3 razy się wymeldowywaliśmy
i żegnaliśmy, po czym jednak decydowaliśmy, że jeszcze jedną noc tam zostańmy..
i wracaliśmy :) Mylna nazwa w przewodniku okazała się więc w naszym przypadku
jak najbardziej adekwatna. :)
Stary most |
Istni szczęściarze!!! powinniście zagrać w totka... Zobaczyć takie miejsca w taki sposób, ehhh... dla odmiany zazdroszczę;P Ale my chociaż u siebie mamy już chyba na stałe śnieg i "normalną" temperaturę czyli ok -8st. C ;)Oby tak dalej POWODZENIA
OdpowiedzUsuńTego śniegu to Wam jednak trochę zazdrościmy :)
OdpowiedzUsuńWOW Lwy niesamowite. Nie były zainteresowane Wami ?
OdpowiedzUsuńA pozostałe zwierzaki gdzie :)
U nas śnieg i -5
3majsie się cieplutko
Na szczęście były akurat najedzone do syta, w przeciwnym razie pewnie by nas spotkał taki sam los jak słonia ;)
Usuń