sobota, 8 grudnia 2012

Botswana - odcinek 1 - przeprawa przez Chobe National Park


Granicę z Botswaną przekroczyliśmy w sobotę (24/11) przed południem. W tym większym od Polski kraju żyje ok 2 mln ludzi - większość w Gaborone i Francistown - poza tym pustynia (Kalahari), delta (Okawango) i busz. Transport publiczny rozwinięty jest więc tylko między większymi miastami. My chcieliśmy koniecznie odwiedzić słynną Deltę Okavango, a żeby tam dotrzeć wiedzieliśmy, że musimy pojechać znacznie na około – jedynymi istniejącymi drogami, nocując gdzieś po drodze co najmniej raz. Plan więc był taki – miasta:  Kasane, potem Nata i docelowo Maun, mieszczące się już w okolicach delty. 
Od granicy mieliśmy ponad 10 km do pierwszego, Kasane.  Byliśmy przekonani, że na granicy będzie tłoczno jak zawsze, że będzie się roiło od taksówek i busików jadących do miasta. Zdziwienie nasze było jednak ogromne, kiedy zobaczyliśmy punkt graniczny Botswany. Już tu dało się odczuć bardzo wyraźnie, że kraj ten różni się znacznie od swych sąsiadów. Po pierwsze nie potrzebujemy tam wizy - miło z ich strony :); po drugie - porządek, pełna kultura, nowoczesne wnętrza, komputery itd.; no i po trzecie brak tłumów, cinkciarzy, taksówek itp. Pojawił się więc problem jak  dotrzeć do Kasane. Postanowiliśmy iść w stronę miasta i po drodze złapać jakąś taksówkę lub stopa. Nie było to jednak zbyt łatwe. Szliśmy więc parę kilometrów mijani jedynie przez ,,pancerne” wozy turystyczne przeznaczone do wędrówek przez busz i pustynię, wypełnione przez masę podekscytowanych turystów, dla których my sami stanowiliśmy zapewne atrakcję jako jakieś dziwolągi spacerujące ulicą z plecakami pośród pustyni, zamiast wygodnie jak oni. :) My zaś, widząc na drodze znaki ostrzegające przed słoniami oraz spore ilości defekaliów tych dużych zwierzaków zaczęliśmy również odczuwać coraz większy dyskomfort ;) 



Na szczęście udało nam się wreszcie kogoś zatrzymać. Było to białe małżeństwo z RPA, ale mieszkające w Botswanie, odbierające akurat znajomą z granicy. W ten sposób poznaliśmy przesympatycznych - Pierre’a i Desiree Sharp. Podwieźli nas zatem do Kasane. Po drodze dowiedzieliśmy się, że mieszkają w Maun, dokąd wybierali się nazajutrz i mieli wolne miejsca :) Trafiło nam się więc jak ślepej kurze ziarno ;) Tym bardziej, że nie zamierzali oni jechać na około normalną drogą, tylko przez busz i park narodowy! :) Mogli sobie na to pozwolić dysponując odpowiednim samochodem, starym co prawda, ale mocnym jak traktor Land Cruise’rem 4x4. Zatem nie dość, że trafiła nam się podwózka do naszego miejsca docelowego, i to nie transportem publicznym z licznymi przesiadkami i drogimi biletami, tylko samochodem. To jeszcze droga przez busz, czyli dodatkowe ekstremalne doznania ;) i park narodowy słynny z ogromnej ilości zwierząt, czyli darmowe safari na własną rękę. Super! Tym bardziej, że ostatnio już nam się tak tęskniło za słoniami i żyrafami.. Niby widujemy je czasem, gdzieś przy drogach, ale mało. No i być w Afryce i tak rzadko je widywać to trochę szkoda. Ale że byliśmy poprzednim razem w tylu parkach, na zorganizowanym safari itp., to teraz nie chcieliśmy już wydawać na to pieniędzy. A tu proszę :) Lepiej nie mogliśmy trafić :)
W Kasane Sharpowie podwieźli nas do jednej z tańszych lodge’y. Mimo to noclegi były tam bardzo drogie, z uwagi na bliskość parku narodowego, szczególnie jeśli nie posiadało się własnego namiotu. Nasi nowi znajomi wsparli nas więc ponownie pożyczając swój namiot i materac, dzięki czemu zapłaciliśmy możliwie najniższą stawkę. :)
Następnego dnia przyjechali po nas, zapakowaliśmy się i w drogę. Pierre szacował na trasę 8 godzin lecz zeszło nam się prawie 12 ;) Szczególnie, że spotykaliśmy po drodze hordy dzikich zwierząt - słoni, żyraf, antylop, małp, bawołów, guźców, żółwi itp. Chobe Park słynie z ilości słoni tu występujących. Mijaliśmy więc całe tabuny akurat odpoczywające, odżywiające się lub wędrujące. Niekiedy musieliśmy czekać, aż zdecydują się ustąpić nam miejsca na drodze, byśmy mogli przejechać.









Czasami zbaczaliśmy z trasy, żeby zobaczyć jakieś interesujące miejsca czy sytuacje. Jednym z ciekawszych widoków była trójka lwów (duża samica i dwójka młodych) odpoczywająca po uczcie na słoniu leżącym zaledwie kilka metrów dalej. Jest to jedyne miejsce, gdzie lwy nauczyły się polować na słonie - przede wszystkim na stare i schorowane, acz nie tylko. Widząc z bliska różnice rozmiarów słoni i lwów i tak ciężko wyjść z podziwu dla umiejętności tych ostatnich. Mieliśmy naprawdę wielkie szczęście, że trafiliśmy na taki widok. Zupełnym przypadkiem i tuz przy na drodze. Na zorganizowanych safari ludzie płacą ogromne pieniądze by w ogóle zobaczyć lwy, co nie jest często takie łatwe. Szczególnie w bardziej dzikich parkach, jak ten. A widok najedzonych, umorusanych lwów obok słonia, dopiero co upolowanego przez nie.. nie lada gratka ;) Zatem znowuż dobra passa nam dopisywała :)



Mama lwica
Ktoś tu chyba wybierał co lepsze kąski z wnętrza słonia ;)


Przez większą część trasy jechaliśmy polnymi drogami przez busz, mokradła, chwilami pustynię, sawannę itd. Spotkać tu można jedynie pojazdy z napędem na 4 koła, a i te w porze deszczowej mogą utknąć tu na kilka dni. Średnia prędkość to 30-40 km/h. Prowadzenie samochodu w takich warunkach wymaga nieustannej koncentracji. Podziwialiśmy więc Pierre’a, który był cały ten czas skupiony i jako pierwszy widział wszystko z daleka. Ponadto znał wszystkie nazwy zwierząt, ptaków i charakterystycznych dla tych okolic roślin.


Ponieważ warunki były naprawdę trudne, jechaliśmy dłużej niż Sharpowie wstępnie zakładali, ale dzięki temu w buszu zastał nas zachód słońca. Zjawiskowy… :)








Po dotarciu do Maun podwieźli nas pod camp/hostel, w którym mieliśmy się zatrzymać. Okazało się jednak, że brak tam miejsc. Jako że było późno, Sharpowie stwierdzili, że nie będziemy już szukać innych miejsc i pojechaliśmy do ich ,,domu”. Były to wojskowe namioty różnych wielkości i różnego przeznaczenia: 3 sypialnie (z czego 2 z łazienkami), kuchnio-jadalnia oraz biuro. Na miejscu ich dwaj synowie-bliźniaki czekali z przygotowaną kolacją i kazano nam czuć się jak w domu ;) Super zakończenie super dnia!
Następnego dnia Desiree odwiozła nas do, już luźniejszego, naszego noclegowiska, skąd mieliśmy sobie zorganizować wycieczkę do delty. W przewodniku ma on nazwę ,,Back to the Bridge Backpackers”, co w wolnym tłumaczeniu znaczy ,,z powrotem na most..”. W rzeczywistości zaś nazywa się on ,,The Old Bridge Backpackers‘’ (Stary Most..). Znajduje się bowiem na brzegu rzeki przy starym moście, obecnie tylko dla użytku pieszego. Na pierwszym planie widać rozłożysty, dobrze zaopatrzony! bar z przesympatyczną i przebojową obsługą. Stoliki porozstawiane na dosyć szerokiej przestrzeni, stół do bilardu, hamaki, mały basen, dostępna dla turystów kuchnia, restauracja, fontanna, super muzyka i niesamowity klimat. Generalnie dotychczas najwyżej przez nas oceniane miejsce. Do tego stopnia, że zostaliśmy, a raczej wracaliśmy ,,na most’’ 3-krotnie ;)  Tak jakoś wyszło, że naprawdę 3 razy się wymeldowywaliśmy i żegnaliśmy, po czym jednak decydowaliśmy, że jeszcze jedną noc tam zostańmy.. i wracaliśmy :) Mylna nazwa w przewodniku okazała się więc w naszym przypadku jak najbardziej adekwatna. :)


Stary most


4 komentarze:

  1. Istni szczęściarze!!! powinniście zagrać w totka... Zobaczyć takie miejsca w taki sposób, ehhh... dla odmiany zazdroszczę;P Ale my chociaż u siebie mamy już chyba na stałe śnieg i "normalną" temperaturę czyli ok -8st. C ;)Oby tak dalej POWODZENIA

    OdpowiedzUsuń
  2. Tego śniegu to Wam jednak trochę zazdrościmy :)

    OdpowiedzUsuń
  3. WOW Lwy niesamowite. Nie były zainteresowane Wami ?
    A pozostałe zwierzaki gdzie :)
    U nas śnieg i -5
    3majsie się cieplutko

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście były akurat najedzone do syta, w przeciwnym razie pewnie by nas spotkał taki sam los jak słonia ;)

      Usuń