Na namibijskim wybrzeżu
spędziliśmy ponad tydzień – bardzo miły czas, podczas którego mieliśmy
możliwość się przegrupować i przygotować do wyprawy na południowy kraniec
Afryki. Ze Swako do Windhoeku jest niecałe 400 km. Jako że na wybrzeże przyjechaliśmy
busem (4godziny), postanowiliśmy w drugą stronę coś zmienić i sprawdzić
miejscowe pociągi. Do tego bilet był znacznie tańszy, więc to na plus. Tylko,
że tych plusów to by było na tyle ;) Jeśli ktoś narzeka na polskie PKP, to powinien się zastanowić. ;) Droga zajęła nam bowiem 11 godzin… ;) Na szczęście mieliśmy
chociaż w miarę wygodne siedzenia. Ponadto jest to pociąg nocny, więc do
Windhoeku przyjechaliśmy rano i mieliśmy więcej czasu na spacerowanie po
mieście. Stąd natomiast mieliśmy wyruszyć do Kapsztadu (Cape Town) – prawie
1500km.
Jest kilku przewoźników
jeżdżących tą trasą wielkimi, bezpośrednimi autobusami (ok 22godz.), ale jest
to dosyć droga przyjemność, a poza tym odjazdy nie są codziennie, akurat nie w
te dni kiedy chcieliśmy. Postanowiliśmy więc powrócić do dobrze nam znanych i
znacznie tańszych busów. Ze względu na dystans, wiedzieliśmy, że trasę będziemy
musieli rozłożyć na co najmniej 2dni. Niemniej jednak zebraliśmy się w sobie i
na ,,dworcu” (trochę większej stacji benzynowej) byliśmy przed 7mą rano, żeby
zacząć jak najwcześniej. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że nie ma
bezpośredniego połączenia do granicy z RPA, także wykupiliśmy bilety do najdalszej
możliwej destynacji (Keetmanshoop – około 500 km od stolicy) i czekaliśmy cierpliwie,
aż bus się zapełni. Wyjechaliśmy dopiero po 12-tej, więc nasza pobudka z rana
się nie za bardzo opłaciła ;) Do Keetmanshoop dotarliśmy parę minut po 17-tej,
gdzie na innej stacji benzynowej, przy drodze wylotowej czekaliśmy na jakiś kolejny
transport jadący do granicy (300 km). Lokalsi polecili nam, by popytać kierowców samochodów
i ciężarówek zajeżdżających na stację. Nie byliśmy zachwyceni tym pomysłem, tak się jednak złożyło, że po dłuższej chwili oczekiwania podjechała wielka Scania, z której luzackim krokiem wyszedł prześmieszny kierowca. Zaczęło się od
zwykłego pozdrowienia, ale ten zabawny typek tak nas rozbawił, że zaczęliśmy
gadać i człowiek ów momentalnie zyskał naszą sympatię i zaufanie. Wiemy,
pomyślicie, że zwariowaliśmy, albo, że jesteśmy kompletnie nieodpowiedzialni.
Normalnie też pewnie byśmy tak pomyśleli, ale wiecie jak to czasem jest, że
spotyka się kogoś i od razu wiadomo, że jest w porządku. Oczywiście można się
pomylić, ocenić kogoś zbyt pochopnie i potem ponieść dotkliwe konsekwencje
swej naiwności i braku roztropności. Ale w tym przypadku naprawdę, obydwoje od
razu nie mieliśmy nawet cienia wątpliwości, że trafiliśmy na dobrego człowieka.
Na szczęście się nie pomyliliśmy :) Po niecałych pięciu minutach ustalaliśmy cenę
(zupełnie symboliczną ) za nasz przejazd do Kapsztadu (również jego destynacji),
żeby po kilku minutach wyjechać. Zdobyliśmy więc najtańszy, najbardziej
komfortowy i bezpieczny środek lokomocji i nie tylko do granicy, ale do naszego punktu docelowego.
Jechaliśmy przez piękną okolicę, gdy zachodziło
już słońce i oglądaliśmy te super sceny z ogromnego panoramicznego okna wielkiej
i nowoczesnej ciężarówy ;) Nasz doświadczony kierowca – Percy, zabawiał nas
różnymi ciekawymi i najczęściej niezwykle śmiesznymi historiami z wielu lat
jego podróżowania ciężarówką oraz wcześniejszego pływania na statku po
Atlantyku. Ma 41 lat i jest potomkiem białej kobiety o holenderskich korzeniach mieszkającej
w RPA oraz czarnego Południowoafrykańczyka. Jego rodzice przenieśli się w
czasach apartheidu do Namibii, gdzie się urodził. Dosyć głośna muzyka reggae i
liczne opowieści naszego kierowcy o wiecznie zwężonych oczach ;) sprawiły, że również się wyluzowaliśmy i chłonęliśmy każdą chwilę. Nie przeszkadzała nam mała prędkość naszej
scanii obciążonej ,,tylko” 11 tonami granitowych kamieni, wspinającej się
niestrudzenie na kolejne wzniesienia. Do Cape Town mieliśmy dotrzeć nad ranem,
okazało się jednak, że granica zostaje zamknięta dla ciężarówek o 22-giej. Nie daliśmy
zaś rady dojechać do granicy przed tą godziną, co oznaczało dla nas noc w
scanii na parkingu nieopodal. Wreszcie spaliśmy na łóżku po wielu nocach w
namiocie ;)
Następnego ranka okazało się, że
firma Perciego nie przekazała mu należytych dokumentów na transport i
czekaliśmy na faks z prawidłowymi, ale w przygranicznym biurze celnym mieli
problem z siecią. Obiecywali, że lada moment problem będzie rozwiązany i
będziemy mogli pojechać. Oczekiwanie przeciągnęło się na prawie cały
dzień. Nie było to jednak dla nas wielkim zmartwieniem, jako że znajdowaliśmy
się w niesamowitej okolicy. Stacja i parking, na którym stacjonowaliśmy były
niemal małą oazą wśród otaczających gór i kamienistej pustyni. Udalismy się
więc na wyprawę nad rzekę, gdzie nasze nieśmiałe zapały, aby popływać natychmiast
ostudził zauważony w wodzie wąż :) Następnie obraliśmy przeciwny kierunek i podjęliśmy
wyzwanie kolejnej pustyni. Super!
Wieczorem dostaliśmy informację,
że dokumenty są już w porządku, więc pojechaliśmy po raz drugi tego dnia na
granicę. Granicę Namibii przejechaliśmy bez problemu, dostaliśmy pieczątki o
wyjeździe z kraju. Po stronie RPA również gładko i sprawnie dostaliśmy
pieczątki o wjeździe. Wtedy okazało się jednak, że tym razem
południowoafrykańska strona kwestionuje dokumenty Perciego i nie może on wjechać
do tego kraju. Po kilku godzinach wyjaśniania i negocjacji polecili mu wrócić
na stronę namibijską. Było już późno (22:30), więc oczywistym, że kolejną noc musieliśmy
spędzić z Percym w jego samochodzie. Ehh.. to był szalony wieczór… Podstępowaliśmy
więc paszporty o „wyjeździe” z RPA i poszliśmy podstemplować paszporty o
ponownym wjeździe do Namibii, skoro znów wkraczaliśmy na jej teren. I tu czekała nas
niespodzianka…
Gwoli wyjaśnienia zacznijmy jednak od tego, że jak wjeżdżaliśmy
do Namibii pod koniec grudnia, przekonani byliśmy, że nie potrzebujemy wizy, gdyż tak było
napisane w naszym przewodniku. Poza tym w Botswanie nie potrzebowaliśmy i w RPA
też wiedzieliśmy, że nie potrzeba, a że te 3 kraje mają poza tym jakąś tam umowę
graniczną, byliśmy utwierdzeni w przekonaniu, że wiz nie potrzebujemy. I rzeczywiście
na przejściu granicznym od strony Botswany bez zbędnych pytań podstemplowano
nasze paszporty. Kiedy zaś teraz chcieliśmy ponownie wjechać
do Namibii, dosłownie na 1 noc nieopodal granicy okazało się, że jest poważny
problem. Funkcjonariusz graniczny, już po podbiciu jednego paszportu
zorientował się, iż potrzebujemy wizy. Byliśmy w szoku. Jakim cudem spędziliśmy
w kraju 3 tyg i wiza nie była potrzebna, a tu nagle jest. Podobno przy
poprzednim wjeździe popełnili błąd wpuszczając nas bez wizy. Wkurzeni zapytaliśmy
ile to więc kosztuje i żeby nam dali jakieś formularze do wypełnienia, żeby o nią wystąpić. I wtedy oto okazało się, że nie możemy dostać tej wizy na
granicy i jedyną możliwością jej uzyskania jest aplikowanie o nią w najbliższej
ambasadzie Namibii… w Cape Town. Wyobraźcie sobie nasze miny… ;). Zostaliśmy więc
pouczeni, że do kraju wjechać nie możemy. Ponadto musieliśmy podpisać oficjalne
pismo od urzędnika, w którym deklarowalismy, że nie wjedziemy nielegalnie, pod
groźbą wysokiej kary ;) Spędziliśmy zatem w Namibii całkiem ciekawe 3 tygodnie nielegalnie,
bo jakiś urzędnik na granicy się pomylił. :) Na początku strasznie się zdenerwowaliśmy,
bo co tu począć.. noc, zero noclegów w okolicy, spać na ławkach na granicy RPA
nam nie pozwolą, wyjść za bramę punktu granicznego i spać na ulicy, w życiu! itp.
Nasze obawy nie trwały jednak długo, gdyż Percy radośnie stwierdził, że przecież
nas tak nie zostawi i że on ponownie podbije swój paszport, wyjedziemy z Namibii
i zaparkujemy ciężarówkę na parkingu wzdłuż mostu, w neutralnej strefie międzygranicznej,
gdzie wszyscy jesteśmy legalnie i bezpieczni. Tak też uczyniliśmy.
Ten piątkowy wieczór spędzaliśmy
jednak w dosyć ponurych nastrojach. My mogliśmy jechać tylko na południe do
RPA, a Percy nie mógł wyjechać z Namibii. Miał nazajutrz wracać do Windhuka. A tak miło nam się razem
podróżowało.. Już się rano spakowaliśmy i pożegnaliśmy, kiedy podjechał
samochód z biura celnego z nowymi papierami... a może jednak… W oczekiwaniu na
Perciego staraliśmy się zanadto nie nastawiać. Po paru minutach nasz kierowca
wrócił i powiedział po prostu - jedziemy. I pojechaliśmy ;)
Zaczynał się weekend, więc kamienie
i tak rozładunek miały mieć w poniedziałek rano. Perciemu się więc nie
spieszyło… a i nam wcale nie było to nie na rękę. Teraz mogliśmy się naprawdę
delektować widokami za oknem, kiedy nasza 720-konna ciężarówa wspinała się pod
góry. Przepięknie… Normalnie jechalibyśmy drogą usianą milionami kwiatów – jeden
z lokalnych cudów natury, ale rozkwitają z początkiem kwietnia i trwają do
września – może następnym razem ;)
Po 130 km nasz wiecznie
uśmiechnięty kierowca zapytał czy nie mamy nic przeciwko żebyśmy pojechali odwiedzić
jego rodzinę mieszkającą niedaleko. Kolejny niezmiernie pozytywny etap tej
podróży.
Do Cape Town wjechaliśmy w
niedzielne popołudnie. Przejechaliśmy przez miasto i udaliśmy się dalej na
południe do Hout Bay – destynacji przewożonego ładunku. My również planowaliśmy tu
zajrzeć, więc było na rękę ;) Spędziliśmy zatem ostatni przemiły wieczór i noc w Scanii. Atmosferę wieczoru co prawda znów przyćmiła perspektywa rozstania, ale
jeszcze się nie pożegnaliśmy... Percy stwierdził, że często jeździ do Durbanu, naszej przyszłej destynacji. Może więc jeszcze się zobaczymy… ;) Stwierdził ponadto, że koniecznie musimy poznać jego żonę i córki, jesteśmy więc ponownie zaproszeni do Namibii. (tym razem z wizami ;))
Niezaprzeczalnie była to, póki co, najlepsza podróż w naszej
podróży ! :)
...jeszcze Namibia:
Orange River |
To zielone na środku to ten parking i stacja przed granicą Namibia-RPA |
..już RPA:
: |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz