piątek, 25 stycznia 2013

Percy i jego ciężarówa ;)


Na namibijskim wybrzeżu spędziliśmy ponad tydzień – bardzo miły czas, podczas którego mieliśmy możliwość się przegrupować i przygotować do wyprawy na południowy kraniec Afryki. Ze Swako do Windhoeku jest niecałe 400 km. Jako że na wybrzeże przyjechaliśmy busem (4godziny), postanowiliśmy w drugą stronę coś zmienić i sprawdzić miejscowe pociągi. Do tego bilet był znacznie tańszy, więc to na plus. Tylko, że tych plusów to by było na tyle ;) Jeśli ktoś narzeka na polskie PKP, to powinien się zastanowić. ;) Droga zajęła nam bowiem 11 godzin… ;) Na szczęście mieliśmy chociaż w miarę wygodne siedzenia. Ponadto jest to pociąg nocny, więc do Windhoeku przyjechaliśmy rano i mieliśmy więcej czasu na spacerowanie po mieście. Stąd natomiast mieliśmy wyruszyć do Kapsztadu (Cape Town) – prawie 1500km.
Jest kilku przewoźników jeżdżących tą trasą wielkimi, bezpośrednimi autobusami (ok 22godz.), ale jest to dosyć droga przyjemność, a poza tym odjazdy nie są codziennie, akurat nie w te dni kiedy chcieliśmy. Postanowiliśmy więc powrócić do dobrze nam znanych i znacznie tańszych busów. Ze względu na dystans, wiedzieliśmy, że trasę będziemy musieli rozłożyć na co najmniej 2dni. Niemniej jednak zebraliśmy się w sobie i na ,,dworcu” (trochę większej stacji benzynowej) byliśmy przed 7mą rano, żeby zacząć jak najwcześniej. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że nie ma bezpośredniego połączenia do granicy z RPA, także wykupiliśmy bilety do najdalszej możliwej destynacji (Keetmanshoop –  około 500 km od stolicy) i czekaliśmy cierpliwie, aż bus się zapełni. Wyjechaliśmy dopiero po 12-tej, więc nasza pobudka z rana się nie za bardzo opłaciła ;) Do Keetmanshoop dotarliśmy parę minut po 17-tej, gdzie na innej stacji benzynowej, przy drodze wylotowej czekaliśmy na jakiś kolejny transport jadący do granicy (300 km). Lokalsi polecili nam, by popytać kierowców samochodów i ciężarówek zajeżdżających na stację. Nie byliśmy zachwyceni tym pomysłem, tak się jednak złożyło, że po dłuższej chwili oczekiwania podjechała wielka Scania, z której luzackim krokiem wyszedł prześmieszny kierowca. Zaczęło się od zwykłego pozdrowienia, ale ten zabawny typek tak nas rozbawił, że zaczęliśmy gadać i człowiek ów momentalnie zyskał naszą sympatię i zaufanie. Wiemy, pomyślicie, że zwariowaliśmy, albo, że jesteśmy kompletnie nieodpowiedzialni. Normalnie też pewnie byśmy tak pomyśleli, ale wiecie jak to czasem jest, że spotyka się kogoś i od razu wiadomo, że jest w porządku. Oczywiście można się pomylić, ocenić kogoś zbyt pochopnie i potem ponieść dotkliwe konsekwencje swej naiwności i braku roztropności. Ale w tym przypadku naprawdę, obydwoje od razu nie mieliśmy nawet cienia wątpliwości, że trafiliśmy na dobrego człowieka. Na szczęście się nie pomyliliśmy :) Po niecałych pięciu minutach ustalaliśmy cenę (zupełnie symboliczną ) za nasz przejazd do Kapsztadu (również jego destynacji), żeby po kilku minutach wyjechać. Zdobyliśmy więc najtańszy, najbardziej komfortowy i bezpieczny środek lokomocji i nie tylko do granicy, ale do naszego punktu docelowego. 
Jechaliśmy przez piękną okolicę, gdy zachodziło już słońce i oglądaliśmy te super sceny z ogromnego panoramicznego okna wielkiej i nowoczesnej ciężarówy ;) Nasz doświadczony kierowca – Percy, zabawiał nas różnymi ciekawymi i najczęściej niezwykle śmiesznymi historiami z wielu lat jego podróżowania ciężarówką oraz wcześniejszego pływania na statku po Atlantyku. Ma 41 lat i jest potomkiem białej kobiety o holenderskich korzeniach mieszkającej w RPA oraz czarnego Południowoafrykańczyka. Jego rodzice przenieśli się w czasach apartheidu do Namibii, gdzie się urodził. Dosyć głośna muzyka reggae i liczne opowieści naszego kierowcy o wiecznie zwężonych oczach ;) sprawiły, że również się wyluzowaliśmy i chłonęliśmy każdą chwilę. Nie przeszkadzała nam mała prędkość naszej scanii obciążonej ,,tylko” 11 tonami granitowych kamieni, wspinającej się niestrudzenie na kolejne wzniesienia. Do Cape Town mieliśmy dotrzeć nad ranem, okazało się jednak, że granica zostaje zamknięta dla ciężarówek o 22-giej. Nie daliśmy zaś rady dojechać do granicy przed tą godziną, co oznaczało dla nas noc w scanii na parkingu nieopodal. Wreszcie spaliśmy na łóżku po wielu nocach w namiocie ;)
Następnego ranka okazało się, że firma Perciego nie przekazała mu należytych dokumentów na transport i czekaliśmy na faks z prawidłowymi, ale w przygranicznym biurze celnym mieli problem z siecią. Obiecywali, że lada moment problem będzie rozwiązany i będziemy mogli pojechać. Oczekiwanie przeciągnęło się na prawie cały dzień. Nie było to jednak dla nas wielkim zmartwieniem, jako że znajdowaliśmy się w niesamowitej okolicy. Stacja i parking, na którym stacjonowaliśmy były niemal małą oazą wśród otaczających gór i kamienistej pustyni. Udalismy się więc na wyprawę nad rzekę, gdzie nasze nieśmiałe zapały, aby popływać natychmiast ostudził zauważony w wodzie wąż :) Następnie obraliśmy przeciwny kierunek i podjęliśmy wyzwanie kolejnej pustyni. Super!
Wieczorem dostaliśmy informację, że dokumenty są już w porządku, więc pojechaliśmy po raz drugi tego dnia na granicę. Granicę Namibii przejechaliśmy bez problemu, dostaliśmy pieczątki o wyjeździe z kraju. Po stronie RPA również gładko i sprawnie dostaliśmy pieczątki o wjeździe. Wtedy okazało się jednak, że tym razem południowoafrykańska strona kwestionuje dokumenty Perciego i nie może on wjechać do tego kraju. Po kilku godzinach wyjaśniania i negocjacji polecili mu wrócić na stronę namibijską. Było już późno (22:30), więc oczywistym, że kolejną noc musieliśmy spędzić z Percym w jego samochodzie. Ehh.. to był szalony wieczór… Podstępowaliśmy więc paszporty o „wyjeździe” z RPA i poszliśmy podstemplować paszporty o ponownym wjeździe do Namibii, skoro znów wkraczaliśmy na jej teren. I tu czekała nas niespodzianka… 
Gwoli wyjaśnienia zacznijmy jednak od tego, że jak wjeżdżaliśmy do Namibii pod koniec grudnia, przekonani byliśmy, że nie potrzebujemy wizy, gdyż tak było napisane w naszym przewodniku. Poza tym w Botswanie nie potrzebowaliśmy i w RPA też wiedzieliśmy, że nie potrzeba, a że te 3 kraje mają poza tym jakąś tam umowę graniczną, byliśmy utwierdzeni w przekonaniu, że wiz nie potrzebujemy. I rzeczywiście na przejściu granicznym od strony Botswany bez zbędnych pytań podstemplowano nasze paszporty. Kiedy zaś teraz chcieliśmy ponownie wjechać do Namibii, dosłownie na 1 noc nieopodal granicy okazało się, że jest poważny problem. Funkcjonariusz graniczny, już po podbiciu jednego paszportu zorientował się, iż potrzebujemy wizy. Byliśmy w szoku. Jakim cudem spędziliśmy w kraju 3 tyg i wiza nie była potrzebna, a tu nagle jest. Podobno przy poprzednim wjeździe popełnili błąd wpuszczając nas bez wizy. Wkurzeni zapytaliśmy ile to więc kosztuje i żeby nam dali jakieś formularze do wypełnienia, żeby o nią wystąpić. I wtedy oto okazało się, że nie możemy dostać tej wizy na granicy i jedyną możliwością jej uzyskania jest aplikowanie o nią w najbliższej ambasadzie Namibii… w Cape Town. Wyobraźcie sobie nasze miny… ;). Zostaliśmy więc pouczeni, że do kraju wjechać nie możemy. Ponadto musieliśmy podpisać oficjalne pismo od urzędnika, w którym deklarowalismy, że nie wjedziemy nielegalnie, pod groźbą wysokiej kary ;) Spędziliśmy zatem w Namibii całkiem ciekawe 3 tygodnie nielegalnie, bo jakiś urzędnik na granicy się pomylił. :) Na początku strasznie się zdenerwowaliśmy, bo co tu począć.. noc, zero noclegów w okolicy, spać na ławkach na granicy RPA nam nie pozwolą, wyjść za bramę punktu granicznego i spać na ulicy, w życiu! itp. Nasze obawy nie trwały jednak długo, gdyż Percy radośnie stwierdził, że przecież nas tak nie zostawi i że on ponownie podbije swój paszport, wyjedziemy z Namibii i zaparkujemy ciężarówkę na parkingu wzdłuż mostu, w neutralnej strefie międzygranicznej, gdzie wszyscy jesteśmy legalnie i bezpieczni. Tak też uczyniliśmy.
Ten piątkowy wieczór spędzaliśmy jednak w dosyć ponurych nastrojach. My mogliśmy jechać tylko na południe do RPA, a Percy nie mógł wyjechać z Namibii. Miał nazajutrz wracać do Windhuka. A tak miło nam się razem podróżowało.. Już się rano spakowaliśmy i pożegnaliśmy, kiedy podjechał samochód z biura celnego z nowymi papierami... a może jednak… W oczekiwaniu na Perciego staraliśmy się zanadto nie nastawiać. Po paru minutach nasz kierowca wrócił i powiedział po prostu - jedziemy. I pojechaliśmy ;)
Zaczynał się weekend, więc kamienie i tak rozładunek miały mieć w poniedziałek rano. Perciemu się więc nie spieszyło… a i nam wcale nie było to nie na rękę. Teraz mogliśmy się naprawdę delektować widokami za oknem, kiedy nasza 720-konna ciężarówa wspinała się pod góry. Przepięknie… Normalnie jechalibyśmy drogą usianą milionami kwiatów – jeden z lokalnych cudów natury, ale rozkwitają z początkiem kwietnia i trwają do września – może następnym razem ;)
Po 130 km nasz wiecznie uśmiechnięty kierowca zapytał czy nie mamy nic przeciwko żebyśmy pojechali odwiedzić jego rodzinę mieszkającą niedaleko. Kolejny niezmiernie pozytywny etap tej podróży.
Do Cape Town wjechaliśmy w niedzielne popołudnie. Przejechaliśmy przez miasto i udaliśmy się dalej na południe do Hout Bay – destynacji przewożonego ładunku. My również planowaliśmy tu zajrzeć, więc było na rękę ;) Spędziliśmy zatem ostatni przemiły wieczór i noc w Scanii. Atmosferę wieczoru co prawda znów przyćmiła perspektywa rozstania, ale jeszcze się nie pożegnaliśmy... Percy stwierdził, że często jeździ do Durbanu, naszej przyszłej destynacji. Może więc jeszcze się zobaczymy… ;) Stwierdził ponadto, że koniecznie musimy poznać jego żonę i córki, jesteśmy więc ponownie zaproszeni do Namibii. (tym razem z wizami ;))
           Niezaprzeczalnie była to, póki co, najlepsza podróż w naszej podróży ! :)


...jeszcze Namibia:







Orange River






To zielone na środku to ten parking i stacja przed granicą Namibia-RPA






..już RPA:
:












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz