10.09 (pon)
Ależ nam się trafiło. Po długotrwałych i nieudanych próbach
zamieszczenia zdjęć na blogga, znerwicowani i rozgoryczeni powolnością
miejscowego internetu, postanowiliśmy poszukać miejsca do relaksu. Znaleźliśmy
wreszcie całkiem sympatyczne miejsce, gdzie schłodziliśmy się dosyć ciekawym
piwem i pograliśmy w bilard. Przy okazji poznaliśmy pewnych chłopaków, którzy
zabrali nas kilkanaście km za miasto, do ich rodzimej wioski. Jechaliśmy pełni
obaw czy nie pakujemy się w jakieś kłopoty, ale zajeżdżamy, a tu na wioskowym
placu tłum ludzi i ewidentnie jakaś impreza. Okazało się ze właśnie ma się tam
odbyć wesele. Pan Młody – miejscowy, Lion, Pani Młoda – Włoszka, Patricia. Zdążyliśmy
akurat tuz przed rozpoczęciem wszelkich uroczystości. Wioska była już
przystrojona, mieszkańcy zebrani i Pan Młody oczekiwał swej wybranki. Wkrótce przyjechała,
w białej sukni, szpilkach :)
Tłumy mieszkańców ośpiewywały Nowożeńców lokalnymi pieśniami i okrzykami.
Ponadto był DJ serwujący głośną współczesną muzykę i wodzirej prowadzący cala imprezę.
Para Młoda na początku przeszła orszakiem przez plac obsypywana intensywnie ryżem.
Potem zasiedli w specjalnie przygotowanej „loży” i tam jak się domyślamy,
dokonano ceremonii zaślubin. A domyślamy się tylko, bowiem wszystko odbywało
się w niezrozumiałym dla nas języku i z zachowaniem lokalnych tradycji :) Kolejnym etapem było
wspólne zjedzenie przez młodych małżonków specjalnego ciasta. Ale najlepsze
było przed nami. Para Młoda wykonała kolejny obchód niemal niesiona przez tłum
po czym zasiedli i specjalnie dla Pani Młodej rozpoczęły się występy akrobatów
i lokalnych, tradycyjnych tancerzy. Cos niesamowitego! Tylko ze aparat padł mi
niemal na początku tych występów, a zapasowy akumulator okazał się być równie
bezużyteczny. :(
Ale co oczy widziały i serca zarejestrowały to nasze. :) Zgodnie stwierdziliśmy
jednak, ze nasze wesele zbladło znacznie w świetle tego.. Ależ szczęściara z
tej Włoszki ;) Jedno tylko u nas było
lepsze.. My zaproszonym gościom zapewniliśmy napitek, jadło i muzykę do tańca.
Tu zaś była tylko muzyka.. resztę można było sobie kupić na porozstawianych
wokół straganach :)
Nasi przyjaciele którzy zafundowali nam ta rozrywkę zadbali jednak o nas.. Zostaliśmy
uraczeni ich lokalnym alkoholowym specyfikiem.. Winem z mleka kokosowego. :) Oni to pili przez słomkę,
z plastikowych kubeczków zrobionych poprzez ucięcie górnej części malej plastikowej
butelki, i podawali sobie i nam po kolei. Ja tylko spróbowałam, z grzeczności,
nie sposób było odmówić.. Zdecydowanie mi nie posmakowało. :) Mąż mój jednak integrował
się z autochtonami po całości i raz wypił nawet cały kubeczek jednym haustem,
wzbudzając nie lada podziw i uznanie lokalnej gawiedzi.. odtąd zyskał przydomek
„strong man” ;)
Ale czad;)cudownie, że macie takie przygody...czuję się momentami jakbym czytała jakaś powieść o czymś zupełnie nie z tego świata...chciałabym kiedyś poznać ten inny świat...:)pozdrawiamy:*:*
OdpowiedzUsuń