czwartek, 13 września 2012

Afrykańskie wesele!


10.09 (pon)
Ależ nam się trafiło. Po długotrwałych i nieudanych próbach zamieszczenia zdjęć na blogga, znerwicowani i rozgoryczeni powolnością miejscowego internetu, postanowiliśmy poszukać miejsca do relaksu. Znaleźliśmy wreszcie całkiem sympatyczne miejsce, gdzie schłodziliśmy się dosyć ciekawym piwem i pograliśmy w bilard. Przy okazji poznaliśmy pewnych chłopaków, którzy zabrali nas kilkanaście km za miasto, do ich rodzimej wioski. Jechaliśmy pełni obaw czy nie pakujemy się w jakieś kłopoty, ale zajeżdżamy, a tu na wioskowym placu tłum ludzi i ewidentnie jakaś impreza. Okazało się ze właśnie ma się tam odbyć wesele. Pan Młody – miejscowy, Lion, Pani Młoda – Włoszka, Patricia. Zdążyliśmy akurat tuz przed rozpoczęciem wszelkich uroczystości. Wioska była już przystrojona, mieszkańcy zebrani i Pan Młody oczekiwał swej wybranki. Wkrótce przyjechała, w białej sukni, szpilkach :) Tłumy mieszkańców ośpiewywały Nowożeńców lokalnymi pieśniami i okrzykami. Ponadto był DJ serwujący głośną współczesną muzykę i wodzirej prowadzący cala imprezę. Para Młoda na początku przeszła orszakiem przez plac obsypywana intensywnie ryżem. Potem zasiedli w specjalnie przygotowanej „loży” i tam jak się domyślamy, dokonano ceremonii zaślubin. A domyślamy się tylko, bowiem wszystko odbywało się w niezrozumiałym dla nas języku i z zachowaniem lokalnych tradycji :) Kolejnym etapem było wspólne zjedzenie przez młodych małżonków specjalnego ciasta. Ale najlepsze było przed nami. Para Młoda wykonała kolejny obchód niemal niesiona przez tłum po czym zasiedli i specjalnie dla Pani Młodej rozpoczęły się występy akrobatów i lokalnych, tradycyjnych tancerzy. Cos niesamowitego! Tylko ze aparat padł mi niemal na początku tych występów, a zapasowy akumulator okazał się być równie bezużyteczny. :( Ale co oczy widziały i serca zarejestrowały to nasze. :) Zgodnie stwierdziliśmy jednak, ze nasze wesele zbladło znacznie w świetle tego.. Ależ szczęściara z tej Włoszki ;)  Jedno tylko u nas było lepsze.. My zaproszonym gościom zapewniliśmy napitek, jadło i muzykę do tańca. Tu zaś była tylko muzyka.. resztę można było sobie kupić na porozstawianych wokół straganach :) Nasi przyjaciele którzy zafundowali nam ta rozrywkę zadbali jednak o nas.. Zostaliśmy uraczeni ich lokalnym alkoholowym specyfikiem.. Winem z mleka kokosowego. :) Oni to pili przez słomkę, z plastikowych kubeczków zrobionych poprzez ucięcie górnej części malej plastikowej butelki, i podawali sobie i nam po kolei. Ja tylko spróbowałam, z grzeczności, nie sposób było odmówić.. Zdecydowanie mi nie posmakowało. :) Mąż mój jednak integrował się z autochtonami po całości i raz wypił nawet cały kubeczek jednym haustem, wzbudzając nie lada podziw i uznanie lokalnej gawiedzi.. odtąd zyskał przydomek „strong man” ;)




1 komentarz:

  1. Ale czad;)cudownie, że macie takie przygody...czuję się momentami jakbym czytała jakaś powieść o czymś zupełnie nie z tego świata...chciałabym kiedyś poznać ten inny świat...:)pozdrawiamy:*:*

    OdpowiedzUsuń