niedziela, 24 lutego 2013

Durban po polsku



Opuściliśmy Afrykę… Trochę smutno nam było, ale z drugiej strony kusi to, co przed nami – Australia, a przede wszystkim Nowa Zelandia. :D Siedzimy właśnie na lotnisku w Abu Dhabi (Zjednoczone Emiraty Arabskie), więc jakby co, to poniekąd uznać można, że Azja też już po trosze zaliczona ;)
Wróćmy jednak do ostatnich dni w RPA. Otóż z Port St John’s przejechaliśmy z różnymi perturbacjami i mnogością przesiadek do Durbanu. Trochę się w głębi duszy cieszyliśmy, że była to ostania, przynajmniej na dłuższy czas, przejażdżka afrykańskim transportem publicznym. Co prawda był to nasz nieprzymuszony wybór, świadomie wybraliśmy trudniejsze warunki, podróżowanie w ciasnocie, czasem z kurami itp., ale w ten sposób mogliśmy zaznać jak wygląda tam prawdziwe życie, poznać ludzi itd. :) Wymęczyło nas to jednak nieźle czasami.
Pospacerowaliśmy trochę po Durbanie, ale nie mieliśmy za wiele czasu. Musieliśmy się bowiem skupić na przygotowaniu do długiej podróży.. praniu, przepakowaniu, skompletowaniu potrzebnych dokumentów itp. Spotkała nas tam natomiast przemiła niespodzianka… Otóż rozwieszając pranie usłyszeliśmy nagle „dzień dobry”. Okazało się, że do sąsiadującego domku zawitali nasi rodacy. Przemiłe spotkanie :) Jakże fajnie było porozmawiać po polsku, nie tylko we dwójkę i to w dodatku z tak przesympatycznymi ludźmi. Pozdrawiamy Was serdecznie i jeszcze raz dziękujemy za super miło spędzony czas! :) Generalnie zaś było to nasze 2 spotkanie z Polakami w podróży (nie licząc tych księży, których mniej lub bardziej przypadkowo spotkaliśmy po drodze). Nie pamiętamy, czy wspominaliśmy, ale w Namibii poznaliśmy też Filipa, z którym potem zupełnie przypadkiem spotkaliśmy się w Simon’s Town oraz już celowo w Cape Town. Również pozdrawiamy i życzymy powodzenia w dalszej podróży! :)
Ostatnie popołudnie i wieczór spędziliśmy zaś pławiąc się w przyhostelowym basenie, gdzie z kolei poznaliśmy czwórkę białych Południowoafrykańczyków. Opowiadali nam m. in. jak wygląda życie w RPA od czasu objęcia rządów przez ,,czarnych”. W dużym skrócie biorą odwet za lata  apartheidu i po równi pochyłej staczają kraj na dno, niwecząc pracę wykonaną przez białych. Nie wygląda to za ciekawie… ale nie jest to już naszym zmartwieniem ;) Stwierdzili ponadto, że miejsca w których byliśmy w ich kraju, owszem ładne, ale oni by nam dopiero pokazali naprawdę super piękne miejsca. Zaprosili nas zatem do siebie następnym razem (a właściwie wymusili obietnicę powrotu;) ), żeby mogli nam pokazać ,,prawdziwe” RPA! Kusząca propozycja ;)










środa, 20 lutego 2013

Dzikie Wybrzeże



Po podróży przez osławione (słusznie!) Garden Route, przejechaliśmy paręset kilometrów na wschód – na Wild Coast. Jako że czas nas goni, to wybraliśmy tylko jedno miejsce na Dzikim Wybrzeżu – Port St. Johns. Jest naprawdę dziko oraz afrykańsko i czysto! Bardzo miłe miejsce przed długą podróżą do Australii. Prawdziwa tropikalna dżungla. Fajna plaża, ale rekiny grasują, więc nie poużywaliśmy. Poszliśmy za to na Wodospad Buldo, przedzierając się zarośniętym szlakiem przez las tropikalny. Wodospad fajny, ale pogoda się trochę zepsuła, więc też nie zażyliśmy kąpieli i skoków z 11 m do wody. Tak czy siak ciekawe miejsce. Niestety nie mamy za wiele czasu na jego eksplorację, gdyż jutro wyruszamy do Durbanu, skąd w ndz lecimy do Melbourne. :)












Taki widok mamy po wyjściu z namiotu :)


Port Elżbiety



Po raz pierwszy od przyjazdu do RPA poczuliśmy się ponownie jak w Afryce… Niestety od tej najbardziej  negatywnej strony. Przy wjeździe do Port Elizabeth powitały nas wszechobecne śmieci, śmieci i jeszcze raz śmieci, brudno i brzydko :( Wjeżdżaliśmy do miasta od strony dzielnic zamieszkałych przez czarnych i kolorowych, więc widoki nie były zbyt zachęcające. Generalnie w tej części wybrzeża już znacznie bardziej widać przewagę liczebną tych dwóch grup nad białasami. Do tej pory bowiem w kraju tym obracaliśmy się głównie po bezpiecznych, centralnych i czystych! dzielnicach, zamieszkałych głównie przez białych. Czarnych lub kolorowych można było spotkać głównie wśród obsługi hosteli, w służbie sprzątającej lub żebrzących na ulicach. W Port Elizabeth natomiast, z naszym kolorem skóry byliśmy w zdecydowanej mniejszości, co akurat w tym kraju niekoniecznie napawało nas radością. Nie czuliśmy się zbyt bezpiecznie i komfortowo. Samo miasto zaś – również nic ciekawego. Fakt, nie skupiliśmy się jakoś zanadto na jego zwiedzeniu, może więc kryje jakieś ciekawe miejsca. My potraktowaliśmy je zaledwie jako przystanek w podróży, z poniedziałku na wtorek (18/19.02) Nie mamy nawet 1 zdjęcia, bo jakoś żadne z nas nie odczuło potrzeby sięgnięcia po aparat.

wtorek, 19 lutego 2013

Plett



Motyla noga! Jak tam było pięknie! 
Przyjechaliśmy do Plettenberg Bay w Walentynki. Zanosiło się na deszcz, rozłożyliśmy więc namiot pod daszkiem, tylko że na kamieniach… co noc mieliśmy z atemzagwarantowany masaż ;) Nigdy nie celebrowaliśmy jakoś specjalnie Dnia Zakochanych. Tym razem również niczego nie planowaliśmy, ale siłą rzeczy wieczór wypadł dość miło. Wylegiwaliśmy się na hamakach, spacerowaliśmy po wybrzeżu, a Żona dostała nawet bukiecik powalająco pachnącego, białego bzu zerwanego z przypadkiem napotkanego na spacerze drzewa ;)
Spędziliśmy tam 3 dni. Jednego z nich wybraliśmy się na okoliczny Półwysep Robberg. Fantastyczne miejsce. Przylądek Dobrej Nadziei bardzo nam się podobał, ale ten to dopiero było coś. :) Powalające widoki, bardzo ciekawy szlak. Pełno fok. Dwa zjawiska jednak w znacznym stopniu zakłóciły nasze wrażenia. Mianowicie – woń fok wyczuwalny na wiele kilometrów przed ich widokiem, acz to jeszcze było do zniesienia. Znacznie poważniejszym problemem okazały się miliony agresywnych, boleśnie kąsających mrówek obłażących nasze stopy przy każdym kontakcie z podłożem. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie doświadczyliśmy. Istny koszmar. Biegliśmy przez ponad połowę szlaku, który w całości miał ponad 9 km po górzystym terenie. Nie można było nawet na chwilę przystanąć, aby strząsnąć gryzące bestie, bo kolejne rzucały się na nas całymi tabunami. Dopiero po jakimś czasie wydedukowaliśmy, że pojawiają się one na ścieżce w takich ilościach po czyimś przejściu. Początkowo zaś szła przed nami cała wycieczka innych turystów. Wyprzedziliśmy więc wszystkich i idąc na czele mogliśmy się wreszcie delektować widokami, obserwując przy tym jak za nami, w miejscu naszych kroków wyłażą te wstrętne potwory ;) Nikt nie potrafi wyjaśnić tego zjawiska, skąd się tam wzięły w takich ilościach i dlaczego tak nie lubią ludzi. Wróciliśmy wymęczeni, ale i tak było super. :D




















W tle Płw. Robberg