poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Happy end! :)


No i wracaamy :) Już po 2 długich lotach, stąpnęliśmy przed chwilą na europejskiej ziemi, w Rzymie, gdzie czekamy na samolot do Wawy. :D
Ostatnie 1.5 dnia spędziliśmy w Kuala Lumpur, zaś w drodze do stolicy zatrzymaliśmy się na jedną noc w Kuala Terengganu. Miasto nie ma za wiele do zaoferowania, oprócz święcących na kolorowo drzew oraz kliku ciekawych budynków. Tu natomiast po raz pierwszy w Malezji, to my wzbudziliśmy wielkie zainteresowanie. Ponieważ nie jest to miasto ciekawe turystycznie, to niewiele obcych tam zagląda. Przypomniały nam się znów czasy afrykańskie, co chwilę bowiem nas ktoś pozdrawiał, witał, zagadywał, machał, uśmiechał się itp. Po raz pierwszy tak naprawdę pogadaliśmy sobie trochę z prawdziwymi lokalsami, a nie tylko tymi obsługującymi turystów, bo to zupełnie inna bajka. Generalnie było bardzo miło :) Wizualnej warstwy miasta nie udało nam się za bardzo zgłębić, gdyż wszystko tu zasłaniają emblematy wyborcze. Zbliżają się wybory parlamentarne i co się tam dzieje! W porównaniu z nimi to u nas to nic nie ma. Miasta, miasteczka, wioski, drogi – nawet wzdłuż dżungli są tak ustrojone wyborczymi chorągiewkami, plakatami, proporczykami, płachtami, że nic oprócz tego nie widać. Że już nie wspomnę o tym ileż tego lata w powietrzu i się wala oderwane wiatrem czy deszczem. Doprawdy zdumiewające, a raczej porażające :)
Zgodnie z zapowiedzią zamieszczamy też zdjęcia z Kuala Lumpur. Ogromne i bardzo rozwinięte miasto. Przepyszne jedzenie, drapacze chmur, robiące wrażenie słynne, bliźniacze wieże Petronas, muzea, przepiękne świątynie, meczety imponujących rozmiarów, a poza tym zatłoczone, pełne spalin, zaśmiecone. No, miasto jak miasto ;) I motory i skutery, są ich miliony. Wszędzie, gdzie nie spojrzysz - rozjeżdżają się we wszystkich kierunkach, jak muchy, wciskają między samochody, średnio przestrzegając przy tym przepisów drogowych.
         Malezja jest ciekawym krajem, który warto odwiedzić, chociażby ze względu na samo jedzenie :) oraz przystępność cenową, acz nie jest dobrym miejscem dla smakoszy piwka i innych alkoholi ;)

Kończy się więc nasza podróż i przygoda :) Było wspaniale, niczego nie żałujemy. :) Już marzymy o kolejnej ;) Dziękujemy wszystkim za uwagę, wsparcie, komentarze, maile i już się nie możemy doczekać jak Was wszystkich zobaczymy na żywo! :)

Do zobaczenia!!! :D













niedziela, 28 kwietnia 2013

Rajskie wyspy


Jedne z pierwszych słów jakie usłyszeliśmy po przybyciu tam, brzmiały: ,,Welcome to Paradise” (Witamy w Raju). Nazywają je tak przewodniki, turyści oraz sami Malezyjczycy. I nie możemy zaprzeczyć – Wyspy Perhentian faktycznie są bliskie temu określeniu. Śnieżnobiały piasek na plażach, czysta błękitna i cieplutka woda, palmy, dżungla, rafy koralowe oraz super klimat. Nam jednak jakoś szczęki nie opadły tak, jak większości odwiedzających. Po pierwsze – trochę takich rajskich miejsc widzieliśmy przez ostatnie parę miesięcy, przez co kolejne nie robią już takiego wrażenia ;) Cóż, może już nam się w d…ch przewraca ;) Po drugie – wyspy są strasznie zaśmiecone. Po czyściutkich Australii i Nowej Z. bardzo nas to razi. Poza tym jednak było rzeczywiście wspaniale! Woda jest przejrzysto czysta i cudownie ciepła. I przypominały nam się te cudowne dni z Malawi, gdzie pierwszą rzeczą z rana i ostatnią przed snem była kąpiel ;) No na nic nie mieliśmy czasu, bo całe dnie spędzaliśmy w wodzie. I było SUPER!!! Pływaliśmy, snorklowaliśmy i znowu pływaliśmy, pluskaliśmy się, moczyliśmy… i tak w koło Macieju ;) Przewaga nad naszym ulubionym afrykańskim jeziorem jest w różnorodności flory i fauny wodnej – jednak rybki słonowodne i rafa koralowa są nie do przebicia! Te kolory, kształty i rozmiary oraz ilości ryb oraz innych morskich zwierzątek i żółwi, niesamowite! Pływaliśmy np. …z rekinami ;) a to nie w jakiejś klatce, czy u boku jakichś opiekunów czy treserów – codziennie rano pływają sobie bowiem licznie w zatoczce obok naszego noclegowiska. I nawet się nie bojaliśmy! ;) Ba! To one się nas bojały!
Pierwsze 3 dni spędziliśmy na większej z wysp (Perhentian Besar). Znaleźliśmy ustronne miejsce oddalone od wszelkich kurortów i noclegowni, gdzie możliwy był tylko kemping, co nam w zupełności wystarczało, a wręcz było na rękę. Namiot postawiliśmy na plaży, zaledwie kilka metrów od wody. Na polu oprócz nas był rozłożony tylko obóz dla nurków. Szybko zawarliśmy więc znajomości, ażeby pożyczyć sprzęt do zgłębiania podwodnych wspaniałości. Zejście w wodzie po piasku było wystarczająco strome, aby pływy morskie nie miały większego znaczenia, dzięki czemu nie musieliśmy spacerować po kolana w wodzie paruset metrów, co by popływać. Zaraz obok natomiast piękna i – wyjątkowo tutaj – jeszcze żywa rafa koralowa z całą gamą mieniących się w niej kolorów. Wychodziliśmy tylko za potrzebami fizjologicznymi oraz z obawy przed rozmięknięciem i obrośnięciem łuskami ;) bo temperatura wody do wychodzenia bynajmniej nie zachęcała. W okolicach naszego namiotu zaś, po polu namiotowym i plaży przechadzały się i wygrzewały co i rusz opasłe jaszczury. :)
Kolejne 3 dni spędziliśmy na mniejszej wyspie (Perhential Kecil). Trafiliśmy w równie ciekawe miejsce. Jednego z wieczorów na tamtejszej plaży jakaś żółwica złożyła jajka, w pobliskiej zatoczce można popływać z rekinami, a rodzinny i idylliczny klimat tego miejsca pozwolił nam się delektować ostatnimi dniami naszej podróży poślubnej. Choć nieco bardziej wyniszczona, tamtejsza rafa również ma sporo do zaoferowania. Płaszczki, ryby papuzie czy napoleony – to tylko niektóre z widzianych przez nas.
Co do tych raf natomiast, to jedne z najniższych cen na świecie przyciągają całe tabuny nurków oraz tych, co chcieliby spróbować lub zrobić kurs. W związku z tym, korale są strasznie poniszczone, połamane, całe połacie wymarłej rafy…straszna szkoda, ale cóż. może kiedyś ludzie zrozumieją.
Tak czy siak, nie bez żalu, opuszczaliśmy wyspy płynąc na stały ląd. Następnie skierowaliśmy się do stolicy kraju skąd jutro mamy samolot, by powrócić na łono ojczyzny ;)
















wtorek, 23 kwietnia 2013

Pulau Penang



Z dżungli pojechaliśmy na wyspę Penang, położoną u północno-zachodniego wybrzeża kontynentalnej części Malezji.
Dwa dni spędziliśmy w Georgetown, kulinarnej stolicy kraju, zajmując się tym, czym większość turystów, czyli jedzeniem :D Kiedy zaś nie jedliśmy, to podziwialiśmy kolonialną zabudowę miasta oraz rozliczne, wspaniałe, przekolorowe i niezwykle przyozdobione świątynie i uliczne kapliczki, jak również bogatą sztukę uliczną oraz fantazyjnie przyozdobione triksze. Zwiedziliśmy wielokrotnie chyba wszystkie zakamarki dzielnic Little India oraz Chinatown. Po czym udaliśmy na północno-zachodni kraniec wyspy.
W typowo rybackiej wiosce Teluk Bahang odpoczęliśmy od gwaru azjatyckiego miasta. Udaliśmy się nawet na trekking po dżungli… tak, tak, jeszcze nam nie dosyć. Ale spokojnie, upewniliśmy się uprzednio, czy aby na pewno nie ma tam przebrzydłych pijawek ;) I rzeczywiście krwiopijczyń nie było, za to było pełno grzybów! Kurek, podgrzybków, zająców i kozaków. Poważnie! Identyczne jak polskie i pachniały tak samo :) Ale nie ośmieliliśmy się spróbować, bo po pierwsze znowuż za zrywanie i wynoszenie wszelakiej roślinności z parku – 10 tys. lub 3 lata :/, a po drugie wiadomo?, może te malezyjskie są trujące i głupio by było teraz zemrzeć z tak prozaicznego powodu tuż przed powrotem :)
Wioska bardzo przyjazna i spokojna, jakaż inna od zatłoczonych, niezwykle ruchliwych i gwarnych miast. I jakie jaszczury! Widzieliśmy tam największego jaszczura jak dotąd w życiu, jak przechadzał się po ulicy. Kilkumetrowy, jak krokodyl. Niestety wypłoszył go przejeżdżający motor, więc zdjęć nie zdążyliśmy zrobić, zatem nie pokażemy Wam. :/ Ale jeszcze jedna ciekawa rzecz, otóż jesteśmy w kraju w przeważającej części muzułmańskim, więc z alkoholem raczej trudno. Tzn. można znaleźć, ale zazwyczaj jedynie w sklepach chińskich lub takowych restauracjach. I do tej pory raczej sobie w tej kwestii radziliśmy. Tu natomiast, mała wioska, zdominowana przez muzułmanów no i problem. A przecież co niektórym bez piwka się trudno obejść i to jeszcze w taki upał, więc postanowiliśmy wzmożyć poszukiwania oraz zasięgnąć języka. I znaleźliśmy. A gdzie? – w salonie fryzjerskim damsko-męskim! :) Jak więc nie policyjna kantyna, jak w Kenii na muzułmańskiej wyspie Lamu, to teraz fryzjer. Śmiesznie ten świat skonstruowany. ;)
Generalnie więc wszystko fajnie, tylko gorąco przeokrutnie. Że nic się nie da robić. Nawet chodzić trudno. I oto, po raz pierwszy nawet ja – największy zmarzluch na świecie i najbardziej ciepłolubna istota pod słońcem przyznaję, że trochę jednak za gorąco! Więc sobie wyobraźcie jak jest ;) A najgorzej było, jak się postanowiliśmy schłodzić w wodzie morskiej podczas tego spaceru po dżungli. No takiej wody jeszcze nie zaznaliśmy wcześniej. Była jak zupa.. gorąca i gęsta, aż po prostu nieprzyjemnie ciepła. :) Nieźle, co? – Polakowi nigdy nie dogodzisz ;)







 









Tak gorąco!

wtorek, 16 kwietnia 2013

In the jungle

          Co by za długo nie ulgnąć w mieście, po częściowym jego zwiedzeniu, w sb (13/04) udaliśmy się do dżungli. Była to zarazem pierwsza próba malezyjskiego transportu publicznego. I miło zaskoczeni, po zaledwie 1 przesiadce dotarliśmy, bez najmniejszych problemów i bardzo tanio, do Taman Negara. Dżungla ta rości sobie prawo do uznania jej najstarszą na świecie, liczy bowiem podobno aż 160 mln lat.
Pierwotnie planowaliśmy trekking 2-dniowy z noclegiem w sercu dżungli. Okazało się jednak, że na wybraną przez nas trasę można iść tylko z przewodnikiem, a tak nie lubimy. Pozostałe, jako najbardziej oblegane też nas nie interesowały. Wybraliśmy więc mało uczęszczany szlak jednodniowy. Po drodze, co prawda nieco zabłądziliśmy, więc częściowo zrobiliśmy także jeden z najpopularniejszych, aby w końcu wrócić na nasz właściwy, znacznie dzikszy. Okazało się potem, że i na ten powinniśmy byli wynająć przewodnika, ale że nie planowaliśmy na początku tam iść, więc i o niego nie pytaliśmy, to i nikt nam nie powiedział. Na szczęście nikt nas nie widział, bowiem kara za złamanie przepisów tego parku narodowego to 10 tys RM (=10 tys zł) lub 3 lata więzienia! ;)
I cóż można powiedzieć o samej dżungli… Jest gorąca i parna. Jeszcze nigdy chyba się tak nie napociliśmy. I to nie tylko dlatego, że teren był dość górzysty, bo nawet na prostej się szło i pot zalewał oczy. Roślinność niesamowita. Palmy, paprocie, przedziwne drzewa, liany, pnącza, bambusy... i wiele innych, których nazwać nie potrafimy, a które to są typową roślinnością jak na dżunglę przystało. Poplątane gałęzie, korzenie. Ze zwierząt widzieliśmy jedynie tapiry (azjatyckie dziki) i małpki. Plus masę mrówek różnej maści; pomarańczowe, długaśne stonogi; motylków przeróżnych sporo i trochę ptaszków, zatem nie za wiele, w porównaniu z tym co wiemy, że w dżungli takiej żyje. Za to jakie odgłosy!  Ubolewamy strasznie, że nie możemy przekazać Wam warstwy dźwiękowej naszych wrażeń. No nie do opisania… Przedziwne, dzikie, czasem tak głośne, że niemal uszy bolały, a czasem nawet straszno trochę było :) .. niesamowite! Bo zdjęcia doprawdy niczego nie pokazują. Robione w lesie, w cieniu, przez ponad połowę dnia padało zaś, więc aparat spoczywał sobie w wodoodpornym worku na dnie plecaka. I całe szczęście, że padało, bo chociaż odrobinę milej było chodzić. Acz deszczyk ten gorący tak samo jak powietrze, więc najchętniej tam to by się chodziło na golasa ;) Tylko, że no właśnie.. tu dochodzimy do najmniej przyjemnego aspektu przechadzki po dżungli, żeby nie powiedzieć – koszmarnego! :( Mianowicie – pijawki! Całe legiony krwiożerczych bestii. No zawsze coś! Jak nie komary, czy mrówki, czy muszki, to teraz pijawki. Co prawda byliśmy ostrzegani i wiedzieliśmy, że tam są i przedsięwzięliśmy najlepsze z możliwych środków. Szczególnie, że nie wspominaliśmy chyba, ale już mieliśmy wątpliwą przyjemność spotkania z tymi stworkami w Australii, w Blue Mountains, jak poszliśmy na taki rzadko uczęszczany szlak w głąb mokrego lasu. I tam też nam trochę dały popalić, ale nie było ich tyyyyle co tu! Tu nic nie pomogło. Żadne wkładanie spodni w skarpetki, przypinanie ciasno spodni do butów, nie zatrzymywanie się itd., bo i tak jakimś cudem właziły pod spód lub jak błyskawice pięły się po ubraniach w górę ciała. No koszmar! I to jedną z trudem zrzucisz, bo to przecież się przyssawa i giętka jak akrobatka, a 3 kolejne nowe już wskakują na buta i atakują. Także wszystko by było fajnie i pomimo ukropu człowiek mógłby się dłużej nacieszyć tą dżunglą, ale te krwiopijki skutecznie odbierają ochotę. Na szczęście na koniec poszliśmy nad wodospad i ukoiliśmy strudzone i pokąsane ciała w rzece. Popływaliśmy, odprężyliśmy się i łódką wróciliśmy do wioski.











poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Wreszcie ciepło!

11/04 wylądowaliśmy w stolicy Malezji – Kuala Lumpur i wysiadłszy z samolotu doznaliśmy szoku. Bo - po pierwsze, ostatnie dni w NZ trochę już marzliśmy, po drugie lecieliśmy tanimi liniami, które to jednak nie oszczędzały na klimatyzacji i wymarzliśmy przeokrutnie przez 8.5h (skąpy kocyk można było sobie kupić za ok 75 zł!), no i wyszliśmy z tego samolotu i dostaliśmy jakby gorącym obuchem w łeb :) Poczuliśmy się jak na basenie albo saunie – gorąco i parnie.  Była godzina ok 18ej, a temp powietrza wynosiła grubo ponad 30 st, wilgotność zaś chyba ze 100 % :) I tak jest codziennie, w zasadzie niezależnie od pory dnia czy nocy. Cudownie!!! :)  Co niektórzy z nas się cieszą, co niektórzy troszeczkę narzekają, że jednak ciut za gorąco. ;) (zgadnijcie kto co?  ;))
 W Kuala Lumpur spędziliśmy 1.5 dnia, ale jeszcze nie zwiedziliśmy wszystkiego co byśmy chcieli i jeszcze tam wrócimy, zdjęć zatem przybędzie, więc i posta zamieścimy jak już będzie komplet materiałów. Jedno co możemy powiedzieć już teraz to to, że jest zupełnie inaczej! Trochę podobnie do Afryki, a jednak inaczej. Jeszcze nie potrafimy dokładnie określić wszystkich zasadniczych różnic, ale pewnie przyjdzie to z czasem. Jedno wiemy na pewno - trafiliśmy do kulinarnego raju! Jest tyyyle jedzenia, i taaakie, wszędzie gdzie nie spojrzysz. Ehh.. te zapachy i smaki.. i owoooce. I tanioszka! W zasadzie odkąd opuściliśmy tą biedniejszą część Afryki, a dokładniej - odkąd opuściliśmy Malawi, to tak dobrze i smacznie się nie żywiliśmy. Jest podobnie jak na Zanzibarze, ale jeszcze więcej i lepiej! I wszystko dostępne tak od ręki, na ulicznych straganach i takie pyyyszne.. No i znowu się przytyje, eh, ale weź tu się oprzyj takim wyszukanym, egzotycznym smakołykom ;)

To tyle zatem na razie w kwestii pierwszych malezyjskich wrażeń. Byliśmy też już w dżungli, ale o tym następnym razem. Mamy zaś do przekazania pewien komunikat. Otóż, wszem i wobec chcielibyśmy oznajmić, iż z różnorakich przyczyn i przeplatających się ze sobą w mniejszym lub większym stopniu czynników osobisto-rodzinno-tęsknotowo-kasowo-czasowych itd. postanowiliśmy powrócić niebawem na łono ojczyzny. Otóż zaraz po zwiedzeniu Malezji, 30 kwietnia br, o godz. 12 czasu lokalnego, jak wszystko pójdzie dobrze, po 8-miesięcznej tułaczce, nasze nogi postaną na okęckiej płycie lotniska. :) Z jednej strony się cieszymy, bo troszkę za Wami już tęsknimy ;), z drugiej zaś taki niedosyt, bo tyyle jeszcze do zobaczenia... ale cóż, musi coś przecież zostać na następny raz ;)
Tymczasem więc - do rychłego! :)