Co by za długo nie ulgnąć w mieście, po częściowym jego
zwiedzeniu, w sb (13/04) udaliśmy się do dżungli. Była to zarazem pierwsza
próba malezyjskiego transportu publicznego. I miło zaskoczeni, po zaledwie 1
przesiadce dotarliśmy, bez najmniejszych problemów i bardzo tanio, do Taman Negara.
Dżungla ta rości sobie prawo do uznania jej najstarszą na świecie, liczy bowiem
podobno aż 160 mln lat.
Pierwotnie planowaliśmy trekking
2-dniowy z noclegiem w sercu dżungli. Okazało się jednak, że na wybraną przez
nas trasę można iść tylko z przewodnikiem, a tak nie lubimy. Pozostałe, jako
najbardziej oblegane też nas nie interesowały. Wybraliśmy więc mało uczęszczany
szlak jednodniowy. Po drodze, co prawda nieco zabłądziliśmy, więc częściowo
zrobiliśmy także jeden z najpopularniejszych, aby w końcu wrócić na nasz
właściwy, znacznie dzikszy. Okazało się potem, że i na ten powinniśmy byli wynająć
przewodnika, ale że nie planowaliśmy na początku tam iść, więc i o niego nie
pytaliśmy, to i nikt nam nie powiedział. Na szczęście nikt nas nie widział, bowiem
kara za złamanie przepisów tego parku narodowego to 10 tys RM (=10 tys
zł) lub 3 lata więzienia! ;)
I cóż można powiedzieć o samej
dżungli… Jest gorąca i parna. Jeszcze nigdy chyba się tak nie napociliśmy. I to
nie tylko dlatego, że teren był dość górzysty, bo nawet na prostej się szło i
pot zalewał oczy. Roślinność niesamowita. Palmy, paprocie, przedziwne drzewa, liany,
pnącza, bambusy... i wiele innych, których nazwać nie potrafimy, a które to są typową
roślinnością jak na dżunglę przystało. Poplątane gałęzie, korzenie. Ze zwierząt
widzieliśmy jedynie tapiry (azjatyckie dziki) i małpki. Plus masę mrówek różnej
maści; pomarańczowe, długaśne stonogi; motylków przeróżnych sporo i trochę
ptaszków, zatem nie za wiele, w porównaniu z tym co wiemy, że w dżungli takiej
żyje. Za to jakie odgłosy! Ubolewamy
strasznie, że nie możemy przekazać Wam warstwy dźwiękowej naszych wrażeń. No
nie do opisania… Przedziwne, dzikie, czasem tak głośne, że niemal uszy bolały,
a czasem nawet straszno trochę było :) .. niesamowite! Bo zdjęcia doprawdy niczego
nie pokazują. Robione w lesie, w cieniu, przez ponad połowę dnia padało zaś,
więc aparat spoczywał sobie w wodoodpornym worku na dnie plecaka. I całe
szczęście, że padało, bo chociaż odrobinę milej było chodzić. Acz deszczyk ten
gorący tak samo jak powietrze, więc najchętniej tam to by się chodziło na
golasa ;) Tylko, że no właśnie.. tu dochodzimy do najmniej przyjemnego aspektu przechadzki
po dżungli, żeby nie powiedzieć – koszmarnego! :( Mianowicie – pijawki! Całe
legiony krwiożerczych bestii. No zawsze coś! Jak nie komary, czy mrówki, czy muszki,
to teraz pijawki. Co prawda byliśmy ostrzegani i wiedzieliśmy, że tam są i
przedsięwzięliśmy najlepsze z możliwych środków. Szczególnie, że nie
wspominaliśmy chyba, ale już mieliśmy wątpliwą przyjemność spotkania z tymi
stworkami w Australii, w Blue Mountains, jak poszliśmy na taki rzadko
uczęszczany szlak w głąb mokrego lasu. I tam też nam trochę dały popalić, ale
nie było ich tyyyyle co tu! Tu nic nie pomogło. Żadne wkładanie spodni w
skarpetki, przypinanie ciasno spodni do butów, nie zatrzymywanie się itd., bo i
tak jakimś cudem właziły pod spód lub jak błyskawice pięły się po ubraniach w
górę ciała. No koszmar! I to jedną z trudem zrzucisz, bo to przecież się
przyssawa i giętka jak akrobatka, a 3 kolejne nowe już wskakują na buta i
atakują. Także wszystko by było fajnie i pomimo ukropu człowiek mógłby się
dłużej nacieszyć tą dżunglą, ale te krwiopijki skutecznie odbierają ochotę. Na
szczęście na koniec poszliśmy nad wodospad i ukoiliśmy strudzone i pokąsane
ciała w rzece. Popływaliśmy, odprężyliśmy się i łódką wróciliśmy do wioski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz