wtorek, 16 kwietnia 2013

In the jungle

          Co by za długo nie ulgnąć w mieście, po częściowym jego zwiedzeniu, w sb (13/04) udaliśmy się do dżungli. Była to zarazem pierwsza próba malezyjskiego transportu publicznego. I miło zaskoczeni, po zaledwie 1 przesiadce dotarliśmy, bez najmniejszych problemów i bardzo tanio, do Taman Negara. Dżungla ta rości sobie prawo do uznania jej najstarszą na świecie, liczy bowiem podobno aż 160 mln lat.
Pierwotnie planowaliśmy trekking 2-dniowy z noclegiem w sercu dżungli. Okazało się jednak, że na wybraną przez nas trasę można iść tylko z przewodnikiem, a tak nie lubimy. Pozostałe, jako najbardziej oblegane też nas nie interesowały. Wybraliśmy więc mało uczęszczany szlak jednodniowy. Po drodze, co prawda nieco zabłądziliśmy, więc częściowo zrobiliśmy także jeden z najpopularniejszych, aby w końcu wrócić na nasz właściwy, znacznie dzikszy. Okazało się potem, że i na ten powinniśmy byli wynająć przewodnika, ale że nie planowaliśmy na początku tam iść, więc i o niego nie pytaliśmy, to i nikt nam nie powiedział. Na szczęście nikt nas nie widział, bowiem kara za złamanie przepisów tego parku narodowego to 10 tys RM (=10 tys zł) lub 3 lata więzienia! ;)
I cóż można powiedzieć o samej dżungli… Jest gorąca i parna. Jeszcze nigdy chyba się tak nie napociliśmy. I to nie tylko dlatego, że teren był dość górzysty, bo nawet na prostej się szło i pot zalewał oczy. Roślinność niesamowita. Palmy, paprocie, przedziwne drzewa, liany, pnącza, bambusy... i wiele innych, których nazwać nie potrafimy, a które to są typową roślinnością jak na dżunglę przystało. Poplątane gałęzie, korzenie. Ze zwierząt widzieliśmy jedynie tapiry (azjatyckie dziki) i małpki. Plus masę mrówek różnej maści; pomarańczowe, długaśne stonogi; motylków przeróżnych sporo i trochę ptaszków, zatem nie za wiele, w porównaniu z tym co wiemy, że w dżungli takiej żyje. Za to jakie odgłosy!  Ubolewamy strasznie, że nie możemy przekazać Wam warstwy dźwiękowej naszych wrażeń. No nie do opisania… Przedziwne, dzikie, czasem tak głośne, że niemal uszy bolały, a czasem nawet straszno trochę było :) .. niesamowite! Bo zdjęcia doprawdy niczego nie pokazują. Robione w lesie, w cieniu, przez ponad połowę dnia padało zaś, więc aparat spoczywał sobie w wodoodpornym worku na dnie plecaka. I całe szczęście, że padało, bo chociaż odrobinę milej było chodzić. Acz deszczyk ten gorący tak samo jak powietrze, więc najchętniej tam to by się chodziło na golasa ;) Tylko, że no właśnie.. tu dochodzimy do najmniej przyjemnego aspektu przechadzki po dżungli, żeby nie powiedzieć – koszmarnego! :( Mianowicie – pijawki! Całe legiony krwiożerczych bestii. No zawsze coś! Jak nie komary, czy mrówki, czy muszki, to teraz pijawki. Co prawda byliśmy ostrzegani i wiedzieliśmy, że tam są i przedsięwzięliśmy najlepsze z możliwych środków. Szczególnie, że nie wspominaliśmy chyba, ale już mieliśmy wątpliwą przyjemność spotkania z tymi stworkami w Australii, w Blue Mountains, jak poszliśmy na taki rzadko uczęszczany szlak w głąb mokrego lasu. I tam też nam trochę dały popalić, ale nie było ich tyyyyle co tu! Tu nic nie pomogło. Żadne wkładanie spodni w skarpetki, przypinanie ciasno spodni do butów, nie zatrzymywanie się itd., bo i tak jakimś cudem właziły pod spód lub jak błyskawice pięły się po ubraniach w górę ciała. No koszmar! I to jedną z trudem zrzucisz, bo to przecież się przyssawa i giętka jak akrobatka, a 3 kolejne nowe już wskakują na buta i atakują. Także wszystko by było fajnie i pomimo ukropu człowiek mógłby się dłużej nacieszyć tą dżunglą, ale te krwiopijki skutecznie odbierają ochotę. Na szczęście na koniec poszliśmy nad wodospad i ukoiliśmy strudzone i pokąsane ciała w rzece. Popływaliśmy, odprężyliśmy się i łódką wróciliśmy do wioski.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz