Po tym, jak objechaliśmy i zobaczyliśmy
Półwysep Banks, późnym popołudniem (26/03) udaliśmy się w utęsknione i od dawna
nie widziane… a jakże – góry! ;) Trasa prowadziła przez najbardziej znany (nic
dziwnego!) przesmyk w Południowych Alpach – Arthur’s Pass. Pomimo szczerych
chęci, nie udało nam się tego samego dnia dotrzeć do celu – wioski o tej samej
nazwie, co przełęcz. Aby
nie spowodować tragedii na drodze, trzeba bowiem było co kilka minut zjeżdżać na pobocze, skąd bezpiecznie mogliśmy oboje delektować
się okolicą. ;) Zatrzymaliśmy się więc na nocleg ok. 30 km. na płd. od Arthur’s
Pass Village, nad brzegiem Jeziora Pearson. I było to jedno z naszych
najfajnieszych miejsc noclegowych. Wokół góry, a przed nami jezioro z
odbijającym się przepięknie i oświetlajcym okolicę Łysym w pełni. Nasz ‘Księżyc’
stojący nad wodą, prezentował się doprawdy dobrze na tle swego imiennika ;) Do tego towarzyszły nam licznie jedne z naszych ulubieńców - jeżyki :), a poza tym moglibyśmy przysiąc, że słyszeliśmy kiwi w pobliżu (zresztą już nie pierwszy raz).
Następnego dnia z rana, w pełnej
mobilizacji wyruszyliśmy na najciekawszy (czyt. najdłuższy) z opisanych i
oznaczonych dziennych szlaków – Avalanche Peak. Śmiało polecamy każdemu! Widoki
niczego sobie ;) Tylko ludziów się trochę kręciło po drodze…
Kolejnego dnia zatem
postanowiliśmy wprowadzić drobną korektę, ażeby w/w nie zakłócali nam pełnej
swobody i możliwości cieszenia się górami tak, jak lubimy najbardziej, czyli w samotności.
:D Wybraliśmy więc szlak opisywany w lokalnym przewodniku, jako wymagający
specjalnego doświadczenia i umiejętności nawigacyjnych, bardzo stromy i niebezpieczny, a do
tego nieoznaczony. Pomogło – byliśmy zupełnie samiusieńcy! ;) Fakt, trasa do
najłatwiejszych nie należała, ale za to jaka piękna i wymagająca, więc i w pełni nas satysfakcjonująca :) Nie była
także wcale niewidoczna, oznaczona natomiast starym sposobem, czyli kupkami kamieni.
Na szczycie Mt. Aicken spędziliśmy trochę więcej czasu, niż zakładaliśmy. Niełatwo
było pożegnać się z takimi widokami ;) Te góry... mmmm... naprawdę... aż brak słów...
Ciekawym jest też fakt, iż
okolice te są ponoć bardzo deszczowe. My na szczęście nie odczuliśmy ani
kropelki. Mało tego, nam cały czas przygrzewało słoneczko oraz towarzyszyła
świetna widoczność. Rozpieszcza nas ta Nowa Zelandia... ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz